Rzym. Z ziemi włoskiej do Polski
Żar leje się z nieba. Stoimy przy rzymskim dworcu autobusowym Tiburtina. Parking jest przepełniony. Mamy pełnię sezonu - środek lata, więc wszyscy przewoźnicy międzynarodowi są zadowoleni. My również. Im więcej kursów, tym więcej pieniędzy - dziś każdy o to zabiega. Dlatego istnieje firma, w której pracuję, dlatego autobusy kursują codziennie, dlatego tutaj jesteśmy - ja i moi dwaj kierowcy - i zabieramy tych ludzi.
Jestem pilotką autobusu liniowego. Wczoraj przyjechałam do Włoch z czterdziestoma pasażerami. Niektórzy spragnieni wrażeń i niebanalnych przeżyć, inni wracający do starego kieratu. Można mówić co się chce, ale to prawie ziemia obiecana, dla naszych rodaków. Nie ma co też ukrywać, że większość z nich to kobiety.
Dzisiaj o godzinie 12.00 wyruszamy w drogę powrotną do Polski. Jestem zmęczona i nieprzyzwyczajona do takich upałów, ale jak przystało na porządną i sumienną pilotkę dopełniłam swoich obowiązków. Autobus lśni czystością, wszystko jest tak jak należy, jesteśmy przygotowani do przyjęcia nowych pasażerów. Ale to często nie wystarcza. Zawsze znajdzie się ktoś tak wybredny i narzekający, że przez całą drogę nie daje spokoju. Sam natomiast na każdym postoju spóźnia się dwadzieścia minut, narażając i tak już mocno nadszarpnięte nerwy załogi i pasażerów.
Jeden z kierowców, pan Józef, przygotowuje bloczki, którymi będzie numerował bagaże. Drugi, pan Jurek, poprawia krawat, zakłada ciemne okulary. Tylko patrzeć jak pojawią się nasze rodowite paryżanki - mówi znudzonym głosem. Ja raczej podekscytowana zbliżającą się podróżą i tym co mnie czeka, nie jestem aż tak zgryźliwa i złośliwa. Oblewają mnie siódme poty, biegam po autobusie i wszystko sprawdzam po raz dziesiąty. Trzymam w ręku listę pasażerów, myślę sobie o tych ludziach i o tym, jak nam ta podróż wspólnie minie. Spodziewam się wszystkiego, tego nauczyło mnie własne doświadczenie, opowieści kierowców i innych pilotek.
Panie Jurku - mówię, patrząc na listę - mamy prawie komplet pasażerów, czterdzieści pięć osób i oczywiście prawie same kobiety.
Wiem że jadą na parę dni do domu. Dla jednych to radość, dla innych przymus. Nie kryją również tego, że pobyt, jak to same mówią, w Italii i praca jest dla nich szczęśliwym losem wygranym na loterii. Już się dobijają do drzwi z wielkimi torbami, torebkami, z biletami w rękach.
Patrzę może trochę z zazdrością na te ich stroje, makijaże, fryzury i wyluzowany styl bycia.
Pani Jadwiga, grubo po pięćdziesiątce, ubrana jak nastolatka. Obcisła bluzeczka z dekoltem, wytapirowane włosy, niebieskie cienie na powiekach suto położone, pierścionki, bransoletki dzwonią figlarnie. Śmieje się szeroko i bardzo dużo i głośno mówi. Już nawiązała znajomość z sąsiadką z siedzenia obok. Wyglądają jak dwie krople wody, opalone i gadatliwe. Obok nich polsko - włoska rodzina z dziećmi. Jadą do babci - mówi ona, dzieci rozrabiają i słowa po polsku powiedzieć jakoś nie mogą. Jest także starsze małżeństwo (Polka i Włoch). Ona tak szczerze roześmiana i ciągle mnie zaczepia, koniecznie chce z kimś porozmawiać dla odmiany po polsku, a mąż przecież nie umie.
Wszyscy już są. Pełno ludzi i rozmów, telefonino dzwoni jeden za drugim. - Pronto! Il mio zuccherino (mój słodziutki) - słyszę głos jakiejś kobiety. Zaraz wyruszamy. Proszę, aby autobus opuściło dwóch osiłków Włochów, którzy odprowadzili jedną dziewczynę i jakoś spokoju jej nie dają. Próbuję wszystkich ogarnąć, policzyć, uciszyć i ostudzić emocje. Odruchowo liczę same kobiety. Jest ich dwadzieścia dziewięć, przekrój wieku mniej więcej od osiemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat.
Ruszamy. Targają mną mieszane uczucia. Z jednej strony słyszę narzekania na sytuację w kraju, z drugiej zaś radość z powrotu do niego. Pytają mnie co się teraz dzieje, jaka jest pogoda. Tak zaczyna się rozmowa, ale po chwili to już prawie monolog. Pani, tu jest inne niebo, inna ziemia - mówi sześćdziesięcioletnia pani Zofia, skromnie ubrana, jak na powrót do kraju. Kiedyś była główną księgową, dziś jest emerytką dorabiającą we Włoszech. Musi pracować, musi być tutaj, bo życie kosztuje. Syn student, dwie niepełnoletnie córki, mąż pijak, kto ich utrzyma? Mimo wielu nieprzyjemności ta praca jest dla niej wielkim dobrodziejstwem i błogosławieństwem. Ja wszystko zniosę, nawet fochy i złośliwości tej ich córuni - mówi o swoich chlebodawcach. Przecież mnie czasem szlag trafia jak zostawia swoje majtki z okresu na stole w swoim pokoju! Ale to nic, ja to przetrzymam. Kto mnie starą weźmie teraz do pracy? Nikt. Jestem więc tutaj gospodynią, pokojówką, sprzątaczką, po prostu taką wynieś - podaj - pozamiataj.
Rozmawiam z nią, ale już po chwili włącza się inna kobieta (około czterdziestu lat), też chce sobie ulżyć, na to wygląda. Jest bardzo wzburzona mówi, że uciekła, najzwyczajniej w świecie. Rodzina, u której pracowała zupełnie zburzyła jej sielankowy obraz pobytu we Włoszech. Byłam naiwna, jadąc tutaj. Ale i tak jestem z siebie dumna, bo wytrzymałam tylko dwa tygodnie - mówi roztrzęsionym głosem. Złośliwość jej dwudziestoparoletniej pracodawczyni była dosyć wyszukana. Na przykład rozlewała brudną wodę na dopiero co umytą podłogę lub z balkonu polewała nią taras. Często też budziła ją o trzeciej w nocy, by nakazać prasowanie mężowych koszul. Chcieli ze mnie zrobić niewolnicę. Zamykali mnie w domu, poniżali! - kobieta ma łzy w oczach.
Wiem z innych źródeł, że zazwyczaj Polki mają wolne czwartki (popołudnia) i niedziele (przed południem). Wtedy mogą się spotkać, porozmawiać, wyżalić. Kupują polskie gazety i żywność, przekazują również przesyłki do Polski. Próbują jakoś współdziałać i pomagać sobie na tej obcej ziemi. Szczególnie tym, którym się nie powiodło, szukają nowej pracy, pocieszają, podnoszą na duchu. Często jednak zdarzają się odwrotne sytuacje. Zamiast wsparcia i ratunku rodaczka rodaczce może w nieuczciwy sposób podkupić dobrą pracę. Nieciekawa jest również sprawa dotycząca ubezpieczenia. Prawie nikt go nie wykupuje, każdy ma nadzieję, że to nie on się poważnie rozchoruje albo ulegnie wypadkowi. Podczas tego kursu zrobiłam anonimową ankietę. Była tylko jedna ubezpieczona osoba - mężczyzna, który pracował we Włoszech na kontrakcie, zajęła się tym więc jego firma. Pozostałe osoby pracowały na czarno i wykupienie ubezpieczenia było dla nich zbyt dużym wydatkiem.
Gdy patrzę na te kobiety, przypomina mi się rozmowa z pewnym włoskim kierowcą, który zdziwiony pytał mnie, dlaczego tak dużo Polek wyjeżdża do Włoch szukać pracy. Uważał bowiem, że to mężczyźni powinni utrzymywać rodzinę. Wytłumaczyłam mu to ich zdeterminowanie. One nie czekają na mannę z nieba, na pomoc nie wiadomo skąd. Jadą więc do Włoch, gdzie łatwiej dla nich o pracę, a mąż zostaje z dziećmi. Dalszy scenariusz dopisuje życie. Pozostaje tylko pytanie czy spełnią się ich nadzieje, pragnienia i oczekiwania.
Z zamyślenia wyrywa mnie szczebiocząca pani Jadwiga, ta modnie i odważnie ubrana. Jest oczarowana, zafascynowana Włochami. Aż złośliwie nasuwają się słowa: Italio, ojczyzno moja Podpowiada mi je kierowca. Pani Jadzia opiera swoją wyfiokowaną głowę na małej poduszeczce, specjalnie zabranej w podróż i zaczyna opowiadać, dlaczego uważa za szczęśliwe zrządzenie losu znalezienie się w tym kraju. Jakieś olśnienie na mnie przyszło, zobaczyłam jak można żyć. No cóż, mam pięćdziesiąt lat, ale czuję się młoda. Ja tu kwitnę, młodzi mężczyźni się za mną oglądają. Tu jest zupełnie inaczej - mówi rozmarzonym głosem, a pomalowane usta rozpływają się w uśmiechu. Inne kobiety patrzą na nią z zazdrością i na każdym postoju biegną razem na papierosa, piją czarną kawę lub cappuccino. Przecież to dla nich już takie znajome i swojskie, piją codziennie, nałogowo, prawie jak Włosi. W ich ruchach, gestach, zachowaniu widać jak bardzo czują się związane z tym krajem, jak bardzo chcą być stąd. Przyswoiły sobie nawyki, zwyczaje, akcent. Raz po raz wtrącają włoskie słówka, przekręcają polskie. Czasami wydawałoby się, że jest im lepiej i wygodniej wypowiadać się w obcym języku.
Panie kierowco, wie pan co, jak tak patrzę na pana to mi serce rośnie, bo mimo wszystko Polak to swój chłop! A tamci to faceci bez jaj - mówi pani Jadwiga. Na te słowa aż podskoczyła na swoim siedzeniu zirytowana, świeżo upieczona panna młoda lat około sześćdziesięciu pięciu. Obok niej starszy, miły pan (Włoch). Przecież są szczęśliwi! Jadą do jej córki, do Krakowa. Gdy informuję przez mikrofon wszystkich o tym, co wolno i czego nie wolno im robić w autobusie; o tym jak korzystać z naszego pokładowego WC (tu zwracam szczególną uwagę na to, by w miarę możliwości pasażerowie korzystali z toalet znajdujących się na postojach)...
...wtedy podchodzi do mnie owa starsza panna młoda. Pani pilot, pani Agnese kochana - mówi, patrząc na mój identyfikator, na którym, prócz innych formalności wyraźnie widnieje imię Agnieszka. Bo my z mężem dopiero co po ślubie, ale już się znamy parę lat. Wiedziałam, że tu znajdę kogoś takiego. Przystojny, prawda? - I dalej mówiła już bez żadnego skrępowania i tak głośno, że wszyscy słyszeli. Bo o tą ubikację chodzi. Czy mój Sergio może więcej razy? Bo on choruje na prostotę(!), wie pani, prostota - chichocze - on musi ciągle biegać do tej ubikacji. Oczywiście powiedziałam, że może korzystać wtedy, kiedy tylko zapragnie. I tylko przykro mi się zrobiło, bo tak jeszcze mówiła i przekręcała różne słowa, aż wreszcie powiedziała, że woli jednak rozmawiać po włosku. Ten język tak ładnie brzmi! - powiedziała, uśmiechając się rozbrajająco i z gracją, gibkością młodej dziewczyny usiadła obok swego męża.
Wiem, że można mieć szczęście i po prostu trafić na dobrych, serdecznych Włochów, którzy cieszą się, że mogą pomóc. Często zdarza się tak, iż kobieta zajmująca się domem traktowana jest jak osoba należąca do rodziny. Tak właśnie było z pewną panią z Lubelskiego, która opowiadała mi, że jedzie do Polski tylko na tydzień, ale za to z całą walizką prezentów dla swojej rodziny od jej włoskiej babci. Ona jest bardzo chora i przywiązała się do mnie niesamowicie. I wie pani, bardzo dużo mi płaci żebym tylko jej nie zostawiła. Ma córki i syna, ale oni nie chcą starej matki, nie mają dla niej czasu, dlatego mnie przyjęli. Jestem więc jej aniołem stróżem - mówiła z powagą.
Uśmiecham się pod nosem i zaparzam kawę panu Józefowi. Nie powinnam się chyba tak tym wszystkim przejmować. Przecież nie muszę z nikim rozmawiać o jego problemach. Ale z drugiej strony jak ktoś sam przychodzi i po prostu mówi i to wszystko wylewa się z niego tak, jakby jakaś tama puściła, to ja nie mogę i nie umiem odejść. Na przykład ta ładna dziewczyna, niewiele starsza ode mnie. Podeszła do mnie i powiedziała, że zazdrości mi tej pracy, że to chyba frajda tak sobie jeździć. I dalej bezbarwnym głosem mówiła, że ma córkę w Polsce, opiekują się nią jej rodzice, a ona zarabia we Włoszech na nowe życie - tańczy na rurce. I choć wiem, że te inne są szczęśliwe, wniebowzięte, tryskają życiem i humorem - pani Jadwiga, panna młoda, ich sąsiadki z siedzeń obok - to nie potrafię tego zrozumieć. Włoskie eldorado, czy rzeczywiście jest takie niewinne i beztroskie?
Pan Józef zaczyna opowiadać o swoim ostatnim kursie. Najbardziej wstrząsnęła nim pewna tragedia rodzinna. Rodzice transportowali do Polski swoją jedyną córkę. Dziewczyna przyjechała do Włoch żeby sobie zarobić. Chciała ładnie wyglądać, kupić sobie jakiś modny ciuch, tyle koleżanek wyjeżdżało. Ale chyba trafiła w złe miejsce. Kilkakrotnie zgwałcona, następnie wyrzucona z pędzącego samochodu, bez paszportu. I tak miała dużo szczęścia, że ktoś udzielił jej pomocy, bo pewnie wykrwawiłaby się na śmierć. A ile jest takich o których słuch zaginął? Przecież wiadomo, że młode dziewczyny są zmuszane do nierządu, a nawet sprzedawane do Arabii!
A jechała z nami, a nawet pod naszą opieką, kobieta koło trzydziestki. Przeszła załamanie nerwowe. Jak się popatrzyło w jej oczy, to tyle tam bólu i smutku było, że aż serce człowieka ściskało. Po półtorarocznej pracy nie wypłacono jej żadnych pieniędzy. Po prostu wyrzucono ją na ulicę. Wykończona psychicznie koczowała na jakimś śmietniku. Miała szczęście. Ktoś się nią zainteresował i zaprowadził do Domu Polskiego. Ambasada wykupiła jej bilet do kraju. Może ktoś powie, że była głupia i naiwna, ale mi naprawdę było jej szkoda. I taka dziwna złość człowieka ogarnia, ale co można na to poradzić? Same tam jadą i kuszą los i tak bezgranicznie wierzą w dobroć ludzką i w bezinteresowność.
Dalej pan Józef opowiada o młodej dziewczynie (dwudziestoparoletniej), którą, jak sama mówiła, narzeczony Włoch wysłał do Polski, by tu urodziła. Po rozwiązaniu miała wrócić do niego razem z dzieckiem. Uważał, że tak będzie lepiej dla niej i dla małego, przecież był taki czuły i opiekuńczy i chciał jak najlepiej... Nie zdążyła dojechać. Zaczęły się bóle i urodziła w autobusie, jeszcze na terenie Włoch. Przyjechała karetka i zabrała ją do szpitala. Kierowca nie wiedział co się z nią dalej stało. Miał tylko nadzieję, że jej kochający narzeczony przyjechał po nią i teraz są już rodziną. Ja też tak myślę, i tylko nie wiem dlaczego ciągle plącze mi się po głowie to stare jak świat powiedzenie: Nadzieja matką głupich.
Zastanawiam się ile z tych kobiet przebywających we Włoszech jest pewnych co do swego wyboru. I z ręką na sercu oświadczyłyby, iż są zadowolone a nawet szczęśliwe. Przeprowadziłam małe śledztwo wspólnie z kierowcami. Okazało się, że więcej Polek przebywa w północnej części Włoch. Wyjeżdżają również na Południe, ale tutaj jest raczej większe skupisko kobiet ze Wschodu, które pracują za marne pieniądze i częstokroć traktowane są jeszcze gorzej niż nasze krajanki. Północ jest bogatsza od Południa, różna jest także mentalność ludzi mieszkających w obu częściach.
W autobusie panuje rozgardiasz. Śmiechy, rozmowy. Ja już się niczym nie przejmuję - mówi pani Jadwiga. Tak się nauczyłam. Tutaj nie mam czasu na smętki. Zresztą Włosi są o wiele bardziej radośni i spontaniczni od Polaków, to mi odpowiada. Trochę zarobiłam, trochę się nauczyłam i bardzo się zmieniłam. Na początku byłam taka zastrachana, że chciałam od razu wracać, ale córka bezrobotna, młoda mężatka, musiałam ja wyjechać i jakoś jej pomóc. Dobrze, że nie pojechała ona. Dość się napatrzyłam na te kobiety, którym się coś w głowach poprzewracało. Ja rozumiem, że można poflirtować, bo jest się daleko od domu i nikt nie widzi, ale żeby od razu rodzinę, dzieci zostawiać? To już jest głupota! Istnieją przecież jakieś granice. Takie to nawet nie chcą wracać, nie chcą się pokazywać w Polsce.
Mkniemy autostradą. Już tak blisko.
Kraków. Ukochany kraj, umiłowany kraj...
Wszyscy wypatrują swoich bliskich. Łzy szczęścia, radości. Cieszą się nawet ci, którzy jeszcze przed chwilą narzekali i psioczyli na to, że muszą wracać, bo wiza się kończy, bo ktoś z rodziny choruje, bo trzeba zwrócić długi. No, ale pogoda jest beznadziejna, nie ma co porównywać z Italią - krzywi się pani Jadwiga. Ale ręce jej drżą i szminka wyjeżdża poza kontur ust. Dziękujemy pani Agnieszko za miłą podróż. Do zobaczenia. Z pewnością się jeszcze spotkamy.
http://www.ap.krakow.pl/stud_dzien/studium5/rep_6_02.shtml