Każda myśli, że jej się uda
To miała być przygoda. Mogła sobie na to pozwolić. Niezamężna, bezdzietna. W Hufcu ZHP, gdzie pracowała od lat, zarabiała zupełnie przyzwoicie – jak na Polskę, jak na Opatów, jak na kobietę. Układy też miała dobre. Bez problemów dano jej półroczny urlop. Kawalerką, którą odziedziczyła po dziadku, obiecało zająć się rodzeństwo. Żadnego ryzyka. Od dziecka lubiła włoskie filmy, zwłaszcza o mafii. Ostatnią rzeczą, którą włożyła do walizki był słownik włosko-polski. Kupiła go przed dziesięciu laty. Wierzy, że to było przeznaczenie. Przecież nie mówiła po włosku ani nie planowała się tego języka uczyć.
Przez pierwsze dwa miesiące Wioletta pracowała jako pomoc domowa w Lago Patrii. Potem dwa kolejne u innej rodziny i jeszcze dwa u następnej. Wspomnienia ma jak najgorsze. Nie chodzi o sprzątanie. Wiedziała do jakiej roboty jedzie. Nie mogła się pogodzić, że nagle nie jest wolną osobą, nie może wyjść, kiedy chce (tylko w czwartek po południu i w niedzielę), zjeść, położyć się spać, zadzwonić, wykąpać się, gdy ma na to ochotę.
– Nawet wyraz twarzy trzeba mieć na zawołanie. Nie za smutny, bo „jeśli jest ci aż tak źle, to szukaj lepiej”, ani za wesoły, bo „coś to podejrzane”.
Pomógł jej łut szczęścia. Dzięki Włochowi, którego poznała na wychodnym, dostała pracę pokojówki w hotelu w Neapolu. Podrzędny, dwugwiazdkowy pensjonat. Pięć lat tam przepracowała. Właściciele wyrobili jej dokumenty, poczuła się pewniej. Odeszła, ponieważ włoska pokojówka z zazdrości doniosła na policję. Coś musiało być nie w porządku, bo hotel zamknięto.
I znów miała szczęście – znajomy Włoch znalazł w lokalnej prasie ogłoszenie o bezpłatnym kursie na mediatora. Jako jedyna dostała się z ulicy, bez niczyjego wsparcia. Rano sprzątała na godziny, a wieczorami chodziła na zajęcia. Wykładowcy polecili ją kooperatywie „Dedalus”. Trafiła do kilkuosobowego zespołu opiekującego się prostytutkami. Jeździły nocami po ulicach Neapolu i na Domicję, gdzie o każdej porze stoją setki sprzedających się kobiet.
– Najtrudniej było na początku. Patrzą na ciebie gotowe cię wyśmiać, wyszydzić, jeśli się odezwiesz. Patrzysz na nie i zadajesz sobie pytanie: Boże, co ja tu robię? Ale pomału, noc po nocy, oswajasz się z tym światem. Jeśli myślisz – ja jestem dobra, a one są złe – nie jest to praca dla ciebie.
Najtrudniej było, kiedy Ukrainka poprosiła ją o pomoc w usunięciu ciąży. – Jestem przeciwna aborcji, ale co miałam jej powiedzieć – przemyśl to, zastanów się, wróć do biedy z dzieckiem? Poszłam z nią do szpitala. Byłam przy niej.
Te dwa lata z „Dedalusem” to był czas, gdy telefon dzwonił na okrągło. Nie umiała powiedzieć: nie. Zawsze była do dyspozycji. Jedna kobieta z Nigerii powiedziała jej: Wioletta, ty źle robisz. Ja, wracając do domu, moje problemy zostawiam przed progiem.
Wróciła do sprzątania na godziny. Ma swoje domy. Codziennie po południu można ją spotkać w siedzibie włoskich związków zawodowych przy placu Garibaldiego. Pełni funkcję społecznego mediatora. Pomaga emigrantom polskim, ukraińskim, etiopskim, w zdobyciu pozwolenia na pobyt. Jest pierwszą osobą, z którą rozmawiają. To ona radzi, co dalej robić, gdzie się zwrócić, czy są szanse na pomoc prawną. Ma pełne ręce roboty. Polki najczęściej przyjeżdżają bez elementarnej znajomości włoskiego. Niektóre uczą się w mig, a dla innych jest to bariera nie do pokonania.
– Niedawno miałam taką z Bieszczadów – opowiada. – Pięćdziesiąt parę lat, po raz pierwszy za granicą. Nikt po nią nie wyszedł. Płakała. Kobiety zaprowadziły ją do noclegowiska, w nocy chciała popełnić samobójstwo. Umieściliśmy ją w szpitalu San Genaro, na oddziale psychiatrycznym. Nie była chora, lecz zdesperowana. Udało mi się zebrać na bilet i odesłaliśmy ją do domu. Inną Polkę, też koło pięćdziesiątki, policja znalazła pijaną na ulicy. W Polsce ta kobieta była psychologiem, tu nie mogła sobie poradzić i wpadła w nałóg.
– Wiele kobiet pije. Dużo Jest bezdomnych. Trzy lata temu w szpitalu Ascalesi Polka w średnim wieku umarła na chorobę alkoholową. Przed śmiercią dała mi adres do Polski. Zadzwoniłam. Nikt nie przyjechał. Została pochowana w Neapolu. Niedawno poprosili mnie o pomoc „Lekarze bez granic” – mieli pacjenta, który nie mógł chodzić z powodu porażenia poalkoholowego. Chłopak leżał w szpitalu dwa miesiące. Byłam jedyną osobą, która go odwiedzała. Powiedział, że znalazł pracę tylko dorywczą, potem i ta się skończyła, zaczął pić, żebrać, a co wyżebrał, to przepił. I tak tydzień po tygodniu. Wstydził się wrócić do Polski, do rodziny.
Ci, którym nie wyszło, z reguły się wstydzą. Nie chcą się przyznać, że sobie nie poradzili. Niektórych wciąga takie życie.
Na początku każdy przyjeżdża z ogromnymi nadziejami. A tu, na południu, jest bardzo ciężko, z każdym rokiem coraz trudniej. Mimo to emigrantów przybywa. Dziesięć lat temu z Polski były dwie linie autobusowe, dziś jest ich kilkanaście. Każdy myśli, że właśnie jemu się uda. A z reguły udaje się niewielu.
– Tobie się udało?
– Czy ja wiem.
– Myślisz o powrocie?
– Raczej nie.
Wioletta jeździ do Polski raz na dwa lata. Mieszkanie zapisała bratu. Papiery ma w porządku, o obywatelstwo nigdy się nie starała i nie ma takiego zamiaru. Po co? Jeśli rząd Prodiego się utrzyma, głosować i tak będzie mogła. Pytam, czy nie myśli o małżeństwie?
– Włosi boją się samodzielnych kobiet.
Mąż ją wypychał do obcych
W parku, gdzie zwykle spotykają się Polki, Annę, moją sąsiadkę z autobusu, wypytuje jej siostrzenica Kasia. W Neapolu sprząta już kilka lat.
– Dzwoniłaś na te numery, co ci dałam? – pyta.
– Nic z tego. Dwa miejsca już zajęte, a w trzecim facet powiedział, że jestem za stara.
– Trzeba było mówić, że masz mniej lat.
– I tak się odmłodziłam. Powiedziałam, że mam pięćdziesiąt. Oni wolą młode.
– Nie zawsze. Stare dziadki się pożeniły z 20-letnimi Polkami i tylko z tego kłopot. Teraz rodziny biorą do sprzątania starsze kobiety i od razu pytają, czy mężatka. Boją się, bo te ich chłopy tylko jedno mają w głowie.
– Co się dziwisz. Nienarobieni, lubią dobrze zjeść, to i głupoty im w głowie. A człowiek, nie dość że się w życiu naharował, to jeszcze na stare lata musi się poniewierać.
– Jak chcesz, mogę ci dać adres do takiej Ewy, co szuka pracy za pieniądze.
– Ile bierze?
– Dwieście.
– Dwieście euro?
– Nie musisz płacić zaraz, dasz z pierwszej wypłaty.
– Ewa, mówisz? Blondynka? Jak byłam tu pierwszy raz dziesięć lat temu, poznałam jedną Ewę. Też załatwiała robotę. Mieszkała z kulawym Włochem. Jeździli razem motorynką.
– Ta sama. Ona teraz mieszka z Murzynem.
Siódmy dzień mija, a Anna nic nie znalazła. Rano na placu Garibaldiego aż się za głowę złapała. – Ukrainek i Rosjanek jak w dzień targowy w Przemyślu. Pojechała z siostrzenicą do biura pośredniczącego w szukaniu pracy dla kobiet.
Tina di Donato nauczyła się rozpoznawać narodowość klientek na pierwszy rzut oka. Ukrainkę po złotych zębach. Rosjanki, bo obwieszone błyszczącą biżuterią. Polki zazwyczaj ubierają się na mercato albo w tanich sklepach. Szkoda im kilkudziesięciu euro na fryzjera. Przyjeżdżają przeważnie na kilka miesięcy, więc oszczędzają na wszystkim, żeby jak najwięcej zawieźć do domu. Tina di Donato twierdzi, że rodziny, które za pośrednictwem biura szukają kogoś do pomocy, chętnie zatrudniają Polki. – Starsi ludzie akceptują je, bo są pracowite i wierzące – dodaje.
– Nie ma się co martwić, mam coś w sam raz dla ciebie. Starsza pani, per bene, porządna, zaraz zadzwonimy – powiedziała Tina di Donato. I już woła do słuchawki: – Halo, pani Livio, mam tu kogoś dla pani.
Anna starała się coś zrozumieć, ale usłyszała tylko nazwę ulicy Via Loffredo Ferrante. Patrzyła pytająco na swoją siostrzenicę. – Potem ci wszystko powiem – szepnęła Katarzyna.
Katarzyna pracuje we Włoszech od sześciu lat. Kiedy Anna zadzwoniła do niej, że chce przyjechać na dwa, trzy miesiące, aby dorobić do emerytury, poradziła jej: – Poczekaj, aż coś ci znajdę. Po trzech tygodniach zadzwoniła, że jest potrzebna opiekunka do noworodka. Anna kupiła bilet na autobus. W Neapolu okazało się, że Włoszka się rozmyśliła.
Kiedy wyszły z biura, Katarzyna powiedziała, że muszą się spieszyć, bo mają się spotkać z tą panią z Via Loffredo Ferrante za pół godziny, w jej domu. – Skoro zaproponowała spotkanie na dziś, nie można odkładać, bo pomyśli, że ją lekceważymy.
Livia Martina musiała być kiedyś ładną kobietą, ale wiek przychylił ją do ziemi. Mówiła szybko, niewyraźnie i była przygłucha. Po śmierci męża mieszka sama, jeszcze do niedawna zarządzała rodzinnym biznesem. Kiedy okazało się, że jest poważnie chora, zatrudniła pokojówkę. Mara przychodzi o 8.30 i wychodzi o 13.00. Robi zakupy i gotuje. To ona otworzyła im drzwi.
– Pokaż jej mieszkanie i wytłumacz, co ma robić. I nie zapomnij, że schody trzeba myć codziennie – staruszka zwróciła się do Mary głosem nawykłym do wydawania poleceń. Osobiście nie rozmawia ze służącymi.
Po chwili jednak zauważyła na głos: – Przyjeżdżają takie z Polski do sprzątania, a potem okazuje się, że jedna ma dyplom inżyniera, a druga jest doktorem. Kiedyś służąca była służącą, wiadomo z jakiej klasy się wywodziła, wiadomo jak należało ją traktować. Teraz wszystko na głowie stanęło.
Mieszkanie Livii było dwupoziomowe. Oprowadzając Polki po kuchni, Mara szeptała: – Ona tylko tak wygląda, jest nerwowa i wybuchowa, ale nie jest zła, trzeba ją tylko umieć podejść.
Kiedy weszły ponownie do salonu, Livia zadała Annie kilka pytań, aby się zorientować, w jakim stopniu zna język włoski.
– Nie mówi za dobrze, ale wszystko rozumie. Szybko się uczy – zapewniła Katarzyna.
– Dobrze, niech przyjdzie na próbę.
– A może od razu zostaniesz? – zapytała Mara. Anna poczuła się nieswojo, rozejrzała się po obcym pokoju. – Przyjdziemy jutro rano, ciocia nie ma nawet szczoteczki do zębów przy sobie – powiedziała Katarzyna.
Dojeżdżały do Pozzuoli, kiedy zadzwoniła Mara. Anna obserwowała wyraz twarzy siostrzenicy. Nie wróżył nic dobrego.
– I co?
– Rozmyśliła się.
Tej nocy Anna nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok. Dziesięć lat temu, kiedy przyjechała do Włoch po raz pierwszy, łatwiej było znaleźć pracę. Wiele kobiet jechało w ciemno, kilka nie dotarło nawet do Neapolu. Na kolejnych postojach, w Wenecji, Bolonii, Florencji podjeżdżały samochody i proponowano pracę. Bałaby się tak ryzykować. Ale kobiety się nie namyślały, zabierały bagaż i wysiadały. Te, którym się nie udało, stawały z walizkami na placu Garibaldiego. W kilka godzin każda miała robotę. Na nią, na szczęście, czekała znajoma. Jechała, aby ją zastąpić przez dwa miesiące.
W Ponte Persico była jedyną Polką, więc wszyscy się nią interesowali: rodzina dziadka, a miał pięcioro dorosłych dzieci, ich znajomi. Dobry był z niego człowiek. Kiedy miała wychodne, o ósmej wieczorem czekał już na nią w drzwiach Przygotowywała kolację, a on opowiadał jej jakieś swoje tajemnice, palec na ustach kładł – „non dire a nessuno” („nie mów nikomu”) – powtarzał. Nie wszystko rozumiała. Później zorientowała się, że dziadek codziennie powtarza tę samą historię, więc co mogła, sprawdzała w słowniku. Tyle pojęła, że jednego syna adoptował. Rzeczywiście z wyglądu nie pasował do rodziny: blondyn o jasnej cerze, a wszyscy ciemni z czarnymi włosami.
Anna odkryła, że dziadek zawsze kładł palec na ustach, kiedy ściszając głos wyznawał, że Roberta najbardziej lubi, bardziej niż rodzone córki. To była jego największa tajemnica.
Na drugi rok znów pojechała. Miejsce, które załatwiła znajoma, było całkiem dobre: dwie samotne kobiety, siostry. I dwa psy. Jeden mały, drugi ogromny, czarny. Właśnie tego psa się bała. Myślała, że się przyzwyczai, ale nic z tego. W czwartek pojechała na plac Garibaldiego, stanęła z innymi kobietami i czekała. Podeszło do niej małżeństwo w średnim wieku.
– Szukamy kogoś do opieki nad mamą – powiedziała kobieta. Zgodziła się. Umówili się, że na drugi dzień po nią przyjadą. Mieli czekać za rogiem. Anna nie chciała się przyznać swym chlebodawczyniom, że zmienia pracę. Znajome Polki ostrzegały ją, żeby tego nie robiła, ponieważ mogą jej nie zapłacić. Powiedziała, że musi wracać do domu, bo mąż chory.
Na nowym miejscu – do tej pory pamięta ulicę: Amerigo Vespucci – było jej naprawdę dobrze. Babka rano robiła kawę, bo myślała, że Anna jest gościem. Mieszkanie małe, więc sprzątania niewiele, a kiedy zabierała się za prasowanie, babka mówiła – zostaw, Lina poprasuje. Anna zorientowała się, że babka nie lubi synowej, choć ta traktowała ją jak własną matkę. Całymi dniami siedziały więc przed oknem i rozmawiały. Babka mówiła, a ona bezmyślnie przytakiwała. – Si, si, certo.
Kiedy Lina i Antonello powiedzieli jej, że babka cierpi na chorobę Alzheimera, nie chciała w to wierzyć. Ale wkrótce przestraszyła się nie na żarty. Babka obierała nożem jabłko, nagle podeszła do niej i zaczęła ją szturchać w pierś ostrzem. – Chyba ktoś puka – Anna wskazała na drzwi i tym sposobem zażegnała niebezpieczeństwo.
Przewracając się z boku na bok, Anna popatrzyła na zegarek – właśnie minęła czwarta. Już po spaniu. A czeka ją ciężki dzień. Trzeba szukać roboty, nie będzie przecież u siostrzenicy tygodniami siedzieć. – Takie moje spieprz… życie – użaliła się do poduszki.
To mąż ją wypychał do obcych: – Inne kobiety jeżdżą i dają sobie radę, ty też coś znajdziesz. Marudził, marudził, aż w końcu się zdecydowała. Jeszcze na dworcu, kiedy po bilet pojechali, miała nadzieję, że powie – nie jedź, ale on udawał, że lusterko poprawia, więc wysiadła zła, trzaskając drzwiami.
Rano telefon od Tiny di Donato: – Niestety, pani Livia się rozmyśliła. Chciałaby kogoś innego. Powiedziałam, że na razie nie mam chętnej. Przetrzymam ją trochę, ona boi się w nocy być sama, więc spuści z tonu.
Tak też się stało. Od siedmiu miesięcy Anna myje codziennie schody w domu Livii.
Nigdy mnie o rękę nie poprosił
– Przekaż Antoniemu, że z niego to taki gonzo. Powiedz, że profesorka Alessandra tak mówiła.
– Najpierw musi mi pani wytłumaczyć, co to znaczy – roześmiała się Basia.
– To ktoś, kto nie ma swojego zdania, głupek, taki jak on. 40 lat, a jeszcze się matki za spódnicę trzyma.
Alessandra polubiła Basię zaraz pierwszego dnia, kiedy ta przyszła do niej sprzątać. Pracowita, miła, zawsze uśmiechnięta. Kiedy poznały się lepiej, okazało się, że mają wiele wspólnego. Basia ma za sobą nieudane małżeństwo, dwoje dzieci na utrzymaniu, Alessandra, po rozwodzie sama boryka się z piątką, w tym dwójką niepełnosprawnych. Jakie może mieć zdanie o mężczyznach? Maminsynkowie. Niedojrzali. Nieodpowiedzialni. Z kompleksem Piotrusia Pana.
Basia wie, że dla Antoniego jego matka jest bardzo ważna. Czy to raz słyszała – mama lepiej gotuje, lepiej robi to czy tamto. Znają się od czterech lat, od trzech są ze sobą. Kiedy zaprosił ją po raz pierwszy do domu, okazało się, że nie uprzedził matki, iż przychodzi z rozwódką.
– Jak usłyszała, że mam dzieci, zbladła i do końca wieczoru odzywała się półgębkiem. Wściekła byłam.
Basia po raz pierwszy pojechała do Włoch sześć lat temu. O wyjeździe zdecydował mąż. – Kupił bilet, kopnął w d... i kazał sp... Przepraszam, że tak mówię, ale powtarzam jego słowa.
Pobrali się, bo zaszła w ciążę. Miała osiemnaście i pół roku. On 23 lata. Mieszkali po sąsiedzku, przez płot. Zaraz po weselu pojechał do swojej byłej dziewczyny zdjęcia wywoływać, kilka godzin go nie było. Dwa miesiące po ślubie tak ją zbił, że trafiła do szpitala.
– Teściowie powtarzali, że to moi rodzice go wykańczają, bo mieszkaliśmy razem. Kupiliśmy na kredyt dom w sąsiedniej wsi.
Jeszcze bardziej się pogorszyło. Bił ją i dzieci. Podrobił jej podpis w banku i kupił sobie samochód. Kiedy nie było za co spłacać, wysłał ją do Włoch. Trafiła do 93-letniej babci. Bardzo bogata rodzina, ogromne mieszkanie, roboty miała od rana do wieczora.
– Jakoś bym wytrzymała – wspomina – ale nie mogłam ścierpieć, że babcię biją. Nic jej rano nie dawali do jedzenia, w południe tylko rosół z drobnym makaronem, staruszka tego nie lubiła i pluła, więc dostawała po twarzy. Co za ludzie! Pamiętam, jednej niedzieli ruch – syn, synowa, wnuki z kwiatami do babci. Okazało się, że to był Dzień Matki. Odeszłam, bo nie mogłam tego znieść, poza tym sama tam z głodu umierałam. Raz zjadłam zamrożony rogalik, nic innego nie było w lodówce, to przez kilka godzin mi wymyślali.
Znalazła pracę na prowincji, w Giuliano. Kiedy po trzech miesiącach wróciła do Polski, była szczęśliwa, że zarobiła na rodzinę. Wyłożyła pieniądze na stół.
– Mąż wszystko do kieszeni schował. Zamurowało mnie. Na drugi dzień powiedziałam: Marek, ja na chleb potrzebuję. Wyliczył mi 1 zł 20 groszy. Potem dowiedziałam się, że gdy mnie nie było, maltretował dzieci. 7-letnią Ninę zamknął w zimie w stodole i powiedział, że jeśli będzie płakać, to tak ją zbije, że nie wstanie. Do szkoły po świadectwo nie poszła, bo ojciec ją w twarz uderzył i siniaków się wstydziła. Na trzy dni dzieci same w domu zostawił, nawet chleba nie miały, i do kochanki pojechał.
Zapowiedziała, że za żadne skarby dzieci z nim samych już nie zostawi. Ale pieniądze się skończyły i mąż znów zdecydował, że ma jechać. Panicznie bała się mu sprzeciwić. W dzień wyjazdu, w Jaśle, zanim wsiadła do autobusu, wrzuciła do skrzynki list z pozwem o rozwód.
Gdy wróciła do kraju, sąd wyznaczył pierwszą rozprawę. Mąż nie chciał się zgodzić na rozwód. Dom na pół podzielili i tak mieszkali. Ona rat nie spłacała, bo nie pracowała, on, choć miał robotę w Fabryce Amortyzatorów w Krośnie, też nie. Wolał na zabawę wydać, więc dom poszedł na sprzedaż.
– Akurat był Sylwester, gdy zapukał pracodawca Marka, on wtedy w firmie dostawczej pracował, i pyta, czy jest mąż? Nie ma, u kochanki siedzi. A pani jest żoną, tak? Powiedział, że Marek 17 tysięcy podebrał. Nie mogło do mnie dotrzeć. Po staremu 170 milionów? – zapytałam. Tak, właśnie tyle.
Zabrałam dzieci i do moich rodziców poszliśmy. Wszystko, co mieliśmy, łącznie z meblami, on w nocy wywiózł. W końcu dostaliśmy rozwód, z jego winy.
W Polsce pracy nie było, więc Barbara znów pojechała do Włoch. Tym razem postanowiła sprzątać na godziny. Wynajęła mieszkanie w Monte Ruscello. Na początku najemczyni zażądała 250 euro na miesiąc. – I tak jej się opłacało, bo to było mieszkanie socjalne, dla osób, które straciły domy podczas trzęsienia ziemi w 1981 roku.
We Włoszech nie czuje się samotna. Codziennie odwiedza ją Antonio. Przedstawił go jej gospodarz, u którego wcześniej pracowała. Był jego najlepszym kolegą.
– Nie przynosi mi kwiatów i nie daje prezentów, ale mogę na niego liczyć.
Kiedy pierwszy raz zabrała go do Polski, córka Nina powiedziała: – Chciałabym, żeby Antonio był moim ojcem. Ale z synem Damianem był problem. Jest zazdrosny o uczucia matki.
Kilka miesięcy temu gospodyni podniosła Basi czynsz o 100 euro. – Ona nie ma prawa tego mieszkania wynajmować, to jest lokal socjalny, za który płaci 25 euro. Dlatego powiedziałam twardo: Mieszkanie nie jest tyle warte, 50 euro to wszystko, co mogę dać.
Ostatnio Antonio zaproponował, aby zamieszkała u niego.
– Zamierzacie się pobrać? – Nigdy mnie o rękę nie poprosił. Powiedział, że mnie zamelduje, a to już coś. Pomału, pomału. Ja jestem cierpliwa. Kiedyś mówił: ja to, ja tamto. Teraz coraz częściej używa słowa „my”.
Powinna do Polski wrócić
Jesteśmy umówieni na czwartą po południu koło kliniki Russo. Na opustoszałej ulicy sklepikarze bez pośpiechu zaczynają podnosić żaluzje. Koniec sjesty. Podchodzi do mnie mężczyzna, na pierwszy rzut oka około sześćdziesiątki, w pomarańczowej podkoszulce, w spodniach do kolan, prawy sandał ma poplamiony białą farbą. – Genaro – przedstawia się i całuje mnie w oba policzki, jakbyśmy się znali od lat. Tęgawa kobieta w granatowej sukience ze sztucznego materiału idzie w jego ślady: – Mam na imię Krystyna. Wygląda na pięćdziesiątkę.
– To niedaleko, pięć minut stąd – mówi Genaro. Nagle wybucha: – Powiedz mi, co ja mam zrobić, znów się pobiły, w twarz sobie napluły, przecież to są siostry. Stefania jest zazdrosna o Krystynę. Więc ja jej tłumaczę, że mogę znaleźć sobie inną kobietę, ale jej siostry nie tknę. Ale ona nie wierzy. Jest zazdrosna, bo nie czuje się kobietą, jej wszystko wycięli, ma dwa worki, do jednego mocz, a do drugiego, no wiesz co, ale ja i tak przy niej śpię.
– Nie mówię po włosku, ale z tego co tu widzę, to z niego jest święty człowiek. Tyle, co dla niej zrobił, przecież oni nie są nawet małżeństwem, to nawet mąż by nie zrobił dla żony. Ona sama po mnie dzwoniła – szepcze wzburzona Krystyna.
– To tu – Genaro wskazuje na bloki socjalne. Przed wejściem prosi, żebyśmy rozmawiały po włosku. Chciałby rozumieć. Otwiera drzwi. Mieszkanie jest czyste, ładnie urządzone. Idziemy prosto do sypialni. W małżeńskim, białym łóżku leży wątła kobieta o przeźroczystej twarzy. Genaro bezceremonialnie odchyla kołdrę i zsuwa jej spodnie piżamy.
– Powoli – wzbrania się chora.
Worki fizjologiczne to największy problem. Stefania nie jest ubezpieczona i nie ma pozwolenia na pobyt. Worki kosztują 600 euro miesięcznie.
– Wstań, lekarz mówił, że nie możesz cały czas w łóżku leżeć.
– Wiem – odpowiada, podnosząc się pomału.
Siadamy w pokoju gościnnym przy stole. Genaro przynosi napój cytrynowy. Krystyna, gdy tylko weszliśmy do mieszkania, zniknęła w kuchni. Siostry ze sobą nie rozmawiają.
Stefania przyjechała do Włoch siedem lat temu. W Zielonej Górze przepracowała łącznie ćwierć wieku, potem ją zwolnili. Najpierw opiekowała się staruszką w Caivano, gdy poznała Genara, i zamieszkali razem. Oboje są rozwiedzeni. Dwa lata temu się rozchorowała. Lekarze stwierdzili nowotwór macicy. Trzecie stadium.
– Zawiozłem ją do Cremony – mówi Genaro. – Jak tylko usłyszałem, że tam są najlepsi fachowcy, zaraz bilety na pociąg kupiłem i pojechaliśmy. Co ona tam przeszła, tylko sam Bóg wie. Piętnaście kilo schudła. Jak przyjechałem po dwóch tygodniach, bo ja przecież pracuję, jestem murarzem, chociaż mam 65 procent inwalidztwa, serce mam niewydolne, to nie mogłem jej poznać. Patrzę na łóżko, o Boże, przecież to nie ta kobieta, którą zostawiłem.
– Nawet pielęgniarki do mnie nie zaglądały, wszyscy myśleli, że ze mną koniec – Stefania mówi po włosku, dolepiając polskie końcówki. Po woskowo bladej twarzy zaczynają spływać łzy.
– No czego ty płaczesz, kobieto? – denerwuje się Genaro. Ona sobie ubzdurzyła, że ja się w jej siostrze zakochałem. Kobieto, ty chyba na głowę upadłaś.
– Czy wy myślicie, że ślepa jestem, że nie widzę co robicie za moimi plecami? Modlę się, żebym zdechła, żeby na to już więcej nie patrzeć.
Z kuchni wychodzi Krystyna: – Tobie się chyba z tej choroby wszystko w głowie poprzestawiało. To ja po nocach do ciebie wstaję, a ty mi tak dziękujesz? Nic innego nie słyszę tylko, że kurwa jestem. – Ciszej! Mnie tu wszyscy znają – krzyczy Genaro. Znów rozmawiamy o workach. Genaro przynosi duże tekturowe pudełko i wysypuje zawartość na stół. – Te na mocz, te na kał, wystarczy na miesiąc, dwieście euro dałem sanitariuszowi w szpitalu, żeby mi załatwił. Normalnie musiałbym zapłacić 600. I ja jestem ten niedobry.
– A może mogłaby dostać rentę zdrowotną w Polsce? – dopytuje się po chwili.
Stefania wolałaby zostać we Włoszech, chciałaby jednak otrzymać rentę. Pyta, jak można to szybko załatwić. Odpowiadam, że poprzez małżeństwo. Kobieta patrzy na mężczyznę.
Genaro po chwili milczenia: – Nie chcę nic mówić, ale powinna do Polski wrócić.
Tu słońce świeci naprawdę
Kiedy powiedziała rodzicom, że zamierza zamieszkać z Enzem (to zdrobnienie od Innocento), nie byli zachwyceni.
– Jak to zamieszkać? Bez ślubu? Przecież on jest 17 lat od ciebie starszy!
Renata nie słuchała nikogo i nie zamierzała za namową rodziców poszukać sobie w rodzinnej Bygdoszczy „miłego chłopca w swoim wieku”. Enza poznała w Palermo, pracował w biurze nieruchomości. Zaczęli się spotykać. Po roku zaprosiła go do Polski. Pojechali razem do Zakopanego. Wtedy zaproponował jej wspólne mieszkanie.
Renata ma dziś 33 lata.
– Czas leci, jestem tu już 12 lat – mówi. To kuzynka, która od paru lat pracowała na Sycylii, załatwiła jej pierwszą robotę we Włoszech. Na czas wakacji. Renata trafiła w okolice Syrakuz, do rodziny hrabiowskiej. Oboje z dystansem, ale mili, natomiast wnuki rozwydrzone i źle wychowane.
Oprócz niej były trzy polskie służące. – Roboty nie brakowało. Dziesięć pokoi sypialnych, dziesięć łazienek, nie licząc trzech pokoi i łazienki dla służby, ogromny salon, kuchnia.
Potem znalazła pracę w Katanii, opiekowała się dzieckiem. Do Bydgoszczy wróciła tylko po to, aby zrobić prawo jazdy.
Pobrali się z Enzem. Mieszkają na prowincji, w Aversie. Renata stoi twardo na ziemi. Za ładne czteropokojowe mieszkanie z tarasem płacą tylko 450 euro. Budynek położony jest w parku. – Mamy ogrodnika, który dba o trawnik, kwiaty i palmy. Naprawdę przyjemnie.
Po wyjściu za mąż szyła ubrania do sklepów. Następnie pracowała na lotnisku, w reklamie, w firmie zajmującej się transferem pieniędzy. Latem współpracuje z biurem turystycznym w Palermo. – Pojutrze lecę z pierwszą grupą do Polski. W sierpniu wracam do Włoch, wybieram się z mężem na Sycylię. Do teściów.
Ciągle robi coś nowego. Skończyła kurs informatyczny, zdała egzamin międzynarodowy z języka włoskiego. Od dwóch miesięcy prowadzi w niewielkiej regionalnej stacji telewizyjnej „Luna” regionalny dziennik dla Polaków.
Renata nie jest we Włoszech sama, w Bolonii pracuje również jej brat. 16-letnia siostra właśnie przyjechała na wakacje, ale chciałaby w przyszłości studiować we Włoszech architekturę. Renata nie zamierza wracać do Polski.
Co znalazła tu takiego, czego nie miała w kraju? Oprócz męża.
– Tu słońce świeci naprawdę. I ludzie są inni. Do czterdziestki możesz spokojnie nie mieć dzieci, jesteś młoda, wszystko przed tobą.
Nie ufaj rodakowi
– Masz prawo codziennie wyjść na dwie godziny, więc korzystaj z tego. Nie rób im w tym czasie zakupów i nie siedź w domu – powtarzałam jej to kilka razy. Mówiłam, żeby korzystała z telefonu, bo ja sobie te prawa wywalczyłam w ciągu trzech lat i nie mam zamiaru ich tracić. Mogłam się dobrze w język ugryźć, zanim to powiedziałam – mówi Agata.
Wysoka, silna, robi wrażenie, że wszędzie da sobie radę. Kręci z niedowierzaniem głową, że też się tak dała wykołować. – Polki są wredne. Jedna drugą by utopiła w łyżce wody. Kto by pomyślał, że moja znajoma, do podstawówki razem chodziłyśmy, takie świństwo mi zrobi. Zgodziłam się coś jej znaleźć. Ma troje dzieci jak ja, więc wiem, że jej ciężko. Od ośmiu lat do Bolonii jeżdżę, ostatnio wymieniamy się z teściową, dwa miesiące ja, dwa miesiące ona. W kwietniu była na mnie kolej, ale moja najmłodsza cały marzec przechorowała i nie chciałam jej zostawiać, a mąż dopiero w sierpniu z roboty w Niemczech wróci. Powiedziałam Kaśce, że może na moje miejsce jechać. Wszystko jej wytłumaczyłam, zeszyt ze słówkami dałam. Myślałam, że zadzwoni, ciekawa byłam jak sobie radzi, ale przez cały miesiąc się nie odezwała. Więc ja za telefon, choć wiadomo jak z Polski drogo.
– Wszystko w porządku? – pytam. – W porządku.
– Po dwóch miesiącach jadę, bo tak się umówiłyśmy, a babka mnie nie chce. Koleżanka miejsce mi podebrała. Całe dnie w domu siedziała, ani w niedzielę nie skorzystała z wychodnego. To było dobre miejsce, za 1000 euro. Musiałam iść na gorszą robotę.
W ostatni czwartek, gdy miałam wychodne, rozmawiałam z naszymi kobietami o tych barakach jak w obozie koncentracyjnym, w których mieszkali Polacy. Włoska telewizja pokazywała. Straszne. W tamtym roku była podobna historia w Foggi. Moje znajome zastanawiały się, kto to organizuje. Jak to kto? Polacy i Włosi. Jedni z drugimi się dogadali i na biedakach chcą się dorobić. Jak usłyszałam, że w Polsce aresztowano kilka osób, w tym kierowcę autobusu, pomyślałam, że to pewnie ktoś z Krosna albo Rzeszowa. Aż tu mój mąż dzwoni i mówi, że to Jacek z naszej Rudenki był tym naganiaczem. Do głowy by mi nie przyszło. Jacek!? Zawsze uśmiechnięty, często w barze przy piwku siedział.
Jedyna Barbie w miasteczku
17-letnia Justyna z Sanoka krzykiem wywalczyła sobie przyjazd do matki pracującej w Neapolu: – Co ty tam robisz? Co roku ta sama wymówka. Inne matki jakoś nie mają problemu, żeby dzieci na wakacje zabrać!
Trzasnęła słuchawką. Przepłakała całą noc. Rano zadzwoniła mama. – Przyjedź z koleżanką, najlepiej z Karoliną. Będzie wam raźniej w podróży – powiedziała. Justyna zaniemówiła.
Zaraz potem Ula, matka Justyny, zadzwoniła do Magdy: – Kiedy twoja Karola przyjeżdża? Ustalmy szczegóły.
W Polsce są sąsiadkami. We Włoszech spotkały się przez przypadek. Nad morzem na Santa Lucia. Magda dopiero co przyjechała do Neapolu, to była jej pierwsza wolna niedziela. Na szczęście w tej samej kamienicy co ona pracowały dwie inne Polki. Poznały się w windzie. Zaproponowały wspólne wyjście nad morze. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że spotka tam swoją sąsiadkę.
– Ty też tu?
– Ano też.
Właściwie to była cała ich rozmowa. Do grupki Polek podjechał młody mężczyzna na motorze. Typowy Włoch. Ula wsiadła na siodełko: – Cześć.
Magda nawet nie zdążyła odpowiedzieć.
– Ona ma w Polsce męża i dwoje dzieci. A Włoch też podobno żonaty – powiedziała jedna z Polek.
Magda podejrzewała, że Ula ma kogoś we Włoszech. Tu jest tyle Polek z południa kraju, również z samego Sanoka, że nic się nie ukryje. Już dawno znajoma z ich miasteczka opowiadała, że wśród zdjęć, które po powrocie do domu pokazywała Ula, zawieruszyła się fotografia Włocha na motorze. Ula tłumaczyła się nerwowo, że zrobiła zdjęcie z powodu ciekawego kształtu motocykla.
– Ludzie lubią plotkować – bagatelizuje sprawę Magda. Wszyscy na Ulę, że taka, owaka, a ja bym jej Jarka winiła. Pojechała, bo chcieli dom postawić. Dom dawno stoi, urządzony, umeblowany, ale on samochód wziął na raty, więc znów wybrała się na zarobek. Potem zmienił auto na większe. I tak w kółko. Ula więcej w Neapolu, niż w Polsce siedzi. Mój mąż mówi, że gdyby Jarek miał trochę honoru, to by postawił sprawę jasno – albo ja, albo ten Włoch. Ale widać dla niego pieniądze ważniejsze, więc udaje, że o niczym nie wie.
Justyna wychowała się u babci. Miała dwa lata, gdy matka wyjechała do Włoch po raz pierwszy. Nie miała przy sobie rodzicielki, ale była zasypywana prezentami. Gdy szła do Pierwszej Komunii, dostała od mamy prawdziwą lalkę Barbie. Nikt w Sanoku takiej nie miał.
Powiedziałam Uli, że piszę reportaż o Polkach pracujących we Włoszech. Upewniła się dwa razy, czy na pewno nie podam nazwisk.
To jest dziwna rozmowa. Jestem pewna, że Ula wie, że ja wiem. Nie zadaję pytań. Ula sama zaczyna. Poznała go 12 lat temu. Dzwoniła z budki do domu i zapomniała wyjąć kartę z automatu. – Signorina – usłyszała za plecami. Rozbawiło ją to. – To tak, jakby w Polsce ktoś za mną zawołał „panno”. Zaprosił ją na kawę. Zgodziła się. Jakoś trzeba niedzielę zapełnić, a ciągłe gadanie z Polkami o sprzątaniu, o babkach, ta dobra, ta jędza, zupełnie ją nie pociągało.
Nie ukrywała, że jest mężatką. On też nie ukrywał, że ma żonę. Ujęło ją to. – Włosi niechętnie przyznają się do małżeńskiego stanu – tłumaczy. Poprosił o numer telefonu. Nie odmówiła. Zadzwonił jeszcze tego samego wieczoru.
Jest jej bliski. Bliższy, niż był kiedykolwiek własny mąż. Ale w Polsce ma dom. To jest dom za jej pieniądze. Tutaj nigdy nie dorobiłaby się takiego. Musiałaby wszystko zostawić. Załóżmy, że obydwoje by się rozwiedli i wzięli ślub. Kto wie, jakby im się ułożyło. Co innego spotykać się raz w tygodniu, a co innego razem żyć.
– Nie mam racji? – pyta. – Ja jestem realistką – dodaje.
*
Neapol. Plac Garibaldiego. 7.30. Kierowcy pakują walizki do bagażnika. – Co wy tyle wieziecie – denerwuje się jeden z nich. – Kobietki, w Polsce niczego nie brakuje, tylko pieniędzy – żartuje drugi.
– Racja, ale z gołą ręką człowiek do domu nie przyjedzie. Dzieci patrzą, żeby choć jakiś drobiazg dostać – mówi młoda kobieta z włosami upiętymi w koński ogon.
– Mój stary nie dziecko, a też zagląda, czy coś mu kupiłam – śmieje się tęga pasażerka w obcisłych, wyszywanych dżinsach. Atmosfera wyraźnie się rozluźnia. Nie psuje jej nawet zapowiedź pilotki, żeby nie zajmować po dwa miejsca, bo od Rzymu będzie pełny stan. Ruszamy.
– Jak długo pani pracowała?
– Jadźka jestem, co będziemy sobie paniować.
– Ala.
– W Neapolu robiłaś?
– Nie, w San Giuseppe.
– Kiedyś też tam byłam, ale potem przeniosłam się do Neapolu.
– A, to ty nie pierwszy raz.
– Kochana, od pięciu lat jeżdżę.
– O Boże, jak ty to wytrzymujesz?
– Mam inne wyjście? Jakby nie te Włochy, to trzeba by dzieciom gęby zaszyć. A tak jakoś się ciągnie biedę. Włoska babka nieraz da człowiekowi w kość, ale przynajmniej jest satysfakcja, że dzieci ubrane, nic im nie brakuje, dom kończymy stawiać. Właśnie na dach euro wiozę. A ty mężatka?
– Nie. Na wesele pojechałam zarobić.
Podczas podróży dowiaduję się, że do Polski jadą też euro na nową pralkę i nową lodówkę, na płytki do łazienki i prysznic, na czesne dla syna (studiuje ekonomię w Krakowie, niby jest na studiach wieczorowych, ale pracy nie może żadnej podjąć, bo zajęcia ma już w południe), na dokładkę do pensji męża (zarabia po sześćset złotych miesięcznie, to jak ma do pierwszego wystarczyć?), na samochód (w naszej wsi już tylko my maluchem jeździmy).
Pasażerki zwierzają się, pokazują sobie prezenty. Najbardziej typowe to kawa, olej z oliwek, grapa. Kobieta w wyszywanych dżinsach wyciąga buty i dwie koszule dla męża. – Do kościoła będzie miał – mówi.
Gwar cichnie dopiero późną nocą. Z niewygodnego snu budzi nas pilotka: – Proszę się przygotować, za kilka minut będziemy na czesko-polskiej granicy.
Jakieś dwadzieścia kilometrów za Cieszynem znów się zatrzymujemy. – Pół godziny postoju – zapowiada kierowca. Większość kobiet zamawia ciepłe dania. – Ruskie proszę... Jest bigos?... Fasolkę po bretońsku.
– No to jesteśmy w domu – mówi kobieta w wyszywanych cekinami dżinsach, zabierając się za kiełbasę na gorąco z musztardą i podwójnym chlebem. Dochodzi szósta rano.
Autro: Małgorzata Brączyk
http://www.reportaz-tygodnia.trop-reportera.pl/praca-wlochy/praca-wlochy/enzo_z_palermo.html