...."Włoskiego kryzysu nie dostrzega się od razu. Postronnemu obserwatorowi wcale nie rzuca się on w oczy. Cóż z tego, że drożeje paliwo? Drogi i ulice są zatłoczone jak zawsze. Ceny w sklepach i restauracjach rosną? Owszem, ale powoli, nie na tyle, by odstraszyć klientów. Włosi, którzy jak żaden chyba inny naród w Europie lubują się w robieniu zakupów, ciągle nie rezygnują z tej drobnej przyjemności – co zresztą jest dla gospodarki korzystne......To jednak tylko pozory normalności i ci, którzy na co dzień mają do czynienia z ludźmi naprawdę biednymi, odmalowują obraz bardzo niewesoły. Nie mają wątpliwości: jest ciężko i wielu ludzi nie daje sobie rady.
– Kryzys widać gołym okiem. Coraz więcej ludzi zgłasza się z prośbą o pomoc. Proszą o żywność, mieszkanie, pracę, o rzeczy naprawdę pierwszej potrzeby – opowiada don Mario Marin, proboszcz parafii San Gioacchino w Turynie. – Najtrudniej jest rodzinom, w których oboje rodzice stracili pracę, i emerytom, którym nie starcza pieniędzy do końca miesiąca. A że gminy też nie mają środków, często odsyłają ludzi po pomoc do Kościoła. W Cottolengo codziennie wydaje się sześćset, niekiedy osiemset posiłków..." Tygodnik Powszechny
http://tygodnik.onet.pl/31,0,77080,3,artykul.html