Król włoskiej estrady Adriano Celentano na miesiąc zawładnął Włochami Berlusconiego. Tańcząc, śpiewając i drwiąc z polityków, przygotował rodaków do wyborów.
Na ekranie pojawia się napis: „Tego programu trzeba słuchać na full”. Adriano Celentano staje przed mikrofonem i kołysząc się na swoich sprężynowych nogach, śpiewa ostatni przebój. Potem podchodzi do pulpitu, z rockmana przemienia się w kaznodzieję, otwiera księgę i zaczyna czytać do bluesowego, metalicznego rytmu gitary: „Seks, Papa Ratzinger, piłkarz Adriano i geje są rock. Sylikon, małżeństwa gejów i Porto Cervo [rezydencja Berlusconiego] są lento”, dosłownie „wolne”. Lista tego, co jest w porządku, a co do bani, ciągnie się przez wszystkie programy.
Chwilę później na wielkim ekranie pojawia się klasyfikacja krajów pod względem wolności prasy. Italia zajmuje 77. miejsce, po Bułgarii, tuż przed Mongolią. Za chwilę widać konferencję prasową Berlusconiego w Sofii sprzed trzech lat. – Dziennikarze Santoro, Biagi i Luttazzi robią kryminalny użytek z telewizji publicznej, na którą płacimy wszyscy. Sądzę, że nowa dyrekcja RAI nie powinna na to pozwolić – mówi premier. W studiu reflektory rzucają snop światła na trzy puste biurka. Bo wkrótce po ataku premiera trzej najbardziej krytyczni wobec niego dziennikarze zostali zwolnieni.
Kilkanaście milionów Włochów zaczyna się budzić z telepolitycznej śpiączki, w której pogrążyła ich szmirowata telewizja. Budzi ich Adriano Celentano.
Rogaczu najwolniejszy!
Nie skończył szkół, nie zdołał nawet zostać czeladnikiem u zegarmistrza. Według jednych do złudzenia przypomina amerykańskiego komika Jerry’ego Lewisa. Inni mówią, że wygląda jak przedwojenny, niezbyt rozgarnięty chłop z Apulii. 67-letni król włoskiej estrady jest dla swoich rodaków już nie tylko rockmanem, ale też guru, filozofem, poetą i kaznodzieją. Wystarczyły cztery odcinki jego muzyczno-politycznego variétés, by Włochy zatrzęsły się w posadach.
Przez cztery czwartkowe wieczory z rzędu Celentano sadzał przed telewizorem całą Italię. Od 21 do północy. To, co działo się w studiu telewizyjnym w Mediolanie, prasa nazajutrz przeżuwała na kilku stronach. W stacjach radiowych analitycy snują rozważania, jak wielki wpływ wywrą programy Celentana na wynik kwietniowych wyborów. W tej chwili opozycja pod wodzą Romana Prodiego ma w sondażach 14 punktów procentowych przewagi, przed programem miała o dwa procent mniej. Program naładowany rockiem, satyrą i dość naiwną posthipisowską retoryką wywołał histeryczną kłótnię polityczną z udziałem premiera, ministrów i tuzów opozycji.
Teraz nad fenomenem Celentana i jego programu pochylają się socjologowie, zszokowani jego sukcesem medioznawcy (bo Celentano ma chwilami 70 procent oglądalności), a nawet językoznawcy. Kilka dni po pierwszym programie premier, komentując zwycięstwo Milanu nad Juventusem, powiedział: – Milan grał hard rocka, ale Juventus nie był wcale lento. A Włoch, gdy chce obrazić innego Włocha, rzuca mu jak zawsze: cornuto (rogaczu), ale od niedawna dodaje: lentissimo (najwolniejszy).
Tajemnicą sukcesu programu „Rockpolitik” jest w ogromnej mierze oczywiście sam Celentano. Jego piosenki ponad sto razy były na czele włoskiej listy przebojów, to on nauczył Italię rock and rolla, wystąpił w kilkudziesięciu filmach (między innymi w „Dolce vita” Felliniego), kilka nakręcił sam. Nadal śpiewa filozoficzne, liryczne ballady i kołysząc się na „sprężynowych” nogach, tańczy rock and rolla. Jest symbolem buntu, samodzielności, walki z kiczem i uosobieniem amerykańskiego mitu o pucybucie, który wyłącznie dzięki talentowi i pracy zrobił oszałamiającą karierę.
Wszystko zaczęło się od min przed lustrem. Celentano świetnie naśladował Jerry’ego Lewisa. Szwagierka zrobiła mu przy tym kilka zdjęć, a potem w tajemnicy wysłała na konkurs sobowtórów. 18-letni Celentano go wygrał. Przy okazji okazało się, że nie tylko doskonale tańczy i śpiewa, ale umie też małpować Elvisa Presleya. Potem przyszły festiwale rockowe i wielkie sukcesy.
Miano buntownika zdobył na festiwalu w San Remo w 1966 roku. Zaśpiewał pierwszą w Italii piosenkę „ekologiczną” – o sobie i pełnej zieleni ulicy na przedmieściach Mediolanu, którą deweloperzy spekulanci zamienili w betonową pustynię. Temat był tak groźny politycznie, że jurorzy „wycięli” nostalgiczną balladę w przedbiegach. Natychmiast stała się przedmiotem kultu, i to nie tylko w Italii, bo przetłumaczono ją na 18 języków. Natomiast Celentana okrzyknięto rebeliantem i tak już zostało. Dla Włochów to ich własny Dylan, Dean i Presley w jednej osobie. Tyle tylko, że Celentano, zamiast przejść do włoskiej historii, pisze właśnie jej najnowszy rozdział.
Nie wpisuj mnie na listę
W trzecim tygodniu emisji na estradę wbiega Roberto Benigni i kapitalnym, wymierzonym w Berlusconiego skeczem porywa zarówno całą salę, jak i 15 milionów Włochów przed telewizorami. Program roi się od cieńszych i grubszych żartów, gag goni gag, jeden śmieszniejszy od drugiego. W scenie jakby wyjętej z „Zemsty” Benigni dyktuje Celentanowi przepraszający list do Berlusconiego. Bo premier zdążył się już wypowiedzieć: – Ten program to tylko ostatni przykład funkcjonowania mediów, które od 2001 roku systematycznie atakują mnie i rząd.
Benigni błaga: – Sylwuś! Nie wpisuj mnie na listę proskrypcyjną! Prawo do satyry i krytyki to powietrze, którym oddycha demokracja! Na koniec komik zrywa sukienkę z pięknej aktorki Luisy Raniery, ubiera się w nią i wraz z Celentanem brawurowo odśpiewują stary przebój „Siamo la coppia piĚ bella del mondo” („Jesteśmy najpiękniejszą parą na świecie”). Na odchodne Benigni cytuje Woltera: – Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddałbym życie, byś mógł to powiedzieć.
Nawet pretorianie Berlusconiego przez zaciśnięte zęby przyznają, że była to satyra najwyższego lotu. Mają ku temu okazję, bo najpoważniejszy program publicystyczny Italii zaczyna się już po „Rockpolitik”. Ministrowie, autorytety i osobistości przez półtorej godziny zajmowali się polityczną i socjologiczną analizą Celentanowskiego variétés.
W ciągu czterech tygodni przez estradę u Celentana przewinęli się najlepsi włoscy komicy i satyrycy. Faktycznie na celowniku najczęściej był Berlusconi i prezydent Bush, ale dostało się też liderowi opozycji Romanowi Prodiemu i Fidelowi Castro. Choć polityka była ledwie częścią wielkiego show, zdominowała wszystkie reakcje i komentarze mediów. Inaczej być nie mogło. Bo włoska telewizja publiczna jest tak upartyjniona, że nawet w programie satyrycznym nikt nie może mówić tego, co mu się żywnie podoba. We wszystkim, ale to dosłownie wszystkim, co się dzieje w okienku telewizji publicznej, nawet w programach sportowych, tropi się polityczne podteksty. Trochę jak w PRL.
Celentano obala duopol
Poświęcenie zbyt dużej uwagi jakiemuś politykowi, satyra wymierzona w jedną tylko stronę politycznej sceny, przebieg dyskusji w studiu, lista zaproszonych gości, a nawet żarty konferansjera podczas festiwalu w San Remo, nie mówiąc już o programach stricte informacyjnych, są przedmiotem dzikich interwencji i protestów zarówno premiera, jak i szefów opozycji. Nad polityczną „równowagą” czuwa specjalny urząd. Dość powiedzieć, że pierwotnie „Rockpolitik” miał być pokazany już w kwietniu. Ale do października Celentano toczył boje z szefostwem telewizji o całkowitą niezależność.
Nic więc dziwnego, że kiedy wreszcie postawił na swoim (zrezygnowany dyrektor generalny RAI na czas trwania programów sam zawiesił się w pełnieniu obowiązków), włoscy politycy gremialnie i z wielkim niepokojem wpatrywali się w ekran. Podobnie jak wszyscy polityczni komentatorzy i dziennikarze. Przecież nieocenzurowanego programu telewizyjnego w RAI, programu bez politycznej homologacji nikt jeszcze nie oglądał.
Precz z mielonką
15 milionów włoskich telewidzów, którzy przez miesiąc co czwartek zastygali przed ekranem, szukało nie tylko Celentana i niczym nieskrępowanej satyry politycznej. Łaknęli przede wszystkim czegoś nowego, niepowtarzalnego, wychodzącego poza mielonkę włoskiej telewizji. W kraju uzależnionym od telewizji Celentano przełamał duopol państwowego RAI i Mediasetu premiera Berlusconiego, które w pogoni za oglądalnością od kilku lat schodzą na coraz niższy poziom. We włoskiej telewizji króluje wykastrowana z głębszej myśli, ostygła i mdła papka, a jedynymi przyprawami są golizna, krwawe morderstwa, podglądactwo i konkursy, w których uczestnicy „na żywo” robią najbardziej kretyńskie rzeczy.
Celentano nie zawiódł Włochów. Ale najpierw bezlitośnie podstawił im lustro. Swoją balladę „Non si gioca con i sentimenti” („Z uczuciami się nie igra”) odśpiewał na tle telebimu z fragmentami największego chłamu: bijących się kobiet, zajadania insektów, nagrań z ukrytej kamery...
Poza tym przez cztery programy walczył z wojną, mafią, głodem, niszczeniem środowiska naturalnego, Bankiem Światowym, wieżowcami i betonowymi blokami. Bił się o kraje Trzeciego Świata i egzotyczne plemiona. Czasami po prostu zastanawiał się i milczał. W ten sposób we włoskiej telewizji pojawiło się na chwilę coś, czego w niej od lat nie widziano: chwila ciszy i refleksji. Nagle ucichł zgiełk politycznej opery i ordynarny, natrętny marketing, a uzależnieni od telewizora Włosi na chwilę przystanęli.
Naturalnie była też znakomita muzyka: pojawiły się gwiazdy włoskiej estrady, był Gérard Depardieu, Carlos Santana, Patti Smith i Annie Lennox. Wszystko razem złożyło się na fascynujące widowisko wychodzące poza ramy dzisiejszej telewizji, z rockiem, poezją, posthipisowskimi banałami, przestojami i dynamicznym rock and rollem. Włosi zostali z otwartymi z zachwytu ustami. Celentano pokazał czarno na białym, że pełna golizny i wulgarności włoska telewizyjna szmira wcale nie jest tym, co oglądają najchętniej.
Co dalej? Celentano zgodnie z kontraktem zrobił cykl czterech programów, skasował 600 tysięcy euro, co mu natychmiast wypomniano, i wyszedł. Nie wiadomo, czy będzie ciąg dalszy. Ale włoskiej telewizji z samej swojej natury trudno będzie zlekceważyć faceta, który osiąga 70 procent oglądalności.
Sen Wielkiego Brata
Recenzent „La Repubblica” Antonio Dipollina napisał: „Wychodząc ze studia, Celentano powiedział ludziom: »Pokazałem wam sztukę telewizyjną, która zaskakuje i zadziwia. Sztukę, do której trzeba odwagi, woli i ambicji«. Miejmy nadzieję, że siedząca na miliardach włoska telewizja skorzysta z tej lekcji”.
Nieco inaczej widzi sprawę publicysta „Corriere della Sera” Piero Ostellino: „Kraj, gdzie Adriano Celentano uważany jest za maĒtre ļ penser i który nadaje telewizyjnej rewii tak ogromną polityczną i kulturalną rangę, powinien głęboko zastanowić się nad sobą, nędznym poziomem swojej kultury politycznej i równie niskim poziomem tych, którzy walczą, by mu przewodzić”.
Jeśli Adriano Celentano nie jest filozofem, to na pewno okazał się prorokiem. Na zakończenie ostatniego programu powiedział: – Przez cztery tygodnie co czwartek „Rockpolitik” zakłócał głęboki sen telewizji „Wielkiego brata”, „Ukrytej kamery” i „Tańca z gwiazdami”. Teraz wszystko wróci do normy i znów pogrążymy się we śnie. Dobranoc.
Miał rację. Wystarczy włączyć włoską telewizję.
Piotr Kowalczuk, Rzym