Warto próbować zrozumieć (bez gniewu i uprzedzenia) fenomen Berlusconiego i inne zjawiska włoskiej polityki ostatnich
12 lat. Stanowiły one bowiem awangardowe laboratorium procesów, które zachodzą w Europie, a zwłaszcza w Polsce.
Pora trzeźwo dostrzec, jak bardzo przypominają go wcale liczni politycy z rzekomo stabilniejszych i przyzwoitszych krajów, gdzie coraz bardziej popłaca opakowany w antypolitykę populizm. Sprzedany w dobrym czasie antenowym.
Polskim prześmiewcom Berlusconiego dobrze zrobi przypomnienie czasów, kiedy sami czuliśmy zażenowanie z powodu zachowania prezydenta RP Lecha Wałęsy za granicą. Panu prezydentowi potrafiły się wymsknąć niewczesne uwagi i groteskowe odzywki godne ciężkiego dowcipu Berlusconiego o roli kapo dla niemieckiego eurodeputowanego czy o wdziękach włoskich sekretarek mających być główną zachętą do inwestowania we Włoszech. Na gazetowych forach internetowych Włosi zamieszkali za granicą piszą, że głosowali za lewicą, bo mieli dosyć „obciachu”, jakiego narobił im w Europie czy USA Berlusconi – czytając to, mam nieodparte wrażenie, że słyszałem te same słowa po polsku, w okolicach wyborów z 1995 r.
Analogia z Lechem Wałęsą sprawdza się także częściowo wobec retoryki i obyczajów na wewnętrznej arenie politycznej. Obaj nieraz wyskakiwali jak Filip z konopi, wprawiając w konsternację media i stołeczną klasę gęgaczy, po czym okazywało się, że ich słowa idealnie wpisują się w nastrój szerokiej opinii publicznej. Nasz prezydent miał korzenie chłopskie, podczas gdy z Berlusconiego wyłazi mentalność i postawa drobnego sklepikarza – obaj jednak dawali nieraz dowód wyczucia tego, co czuje lud, choć tego głośno nie powie, bo nie wypada. W pewnych przypadkach przykro było słuchać, ale niekiedy owe wyskoki okazywały się ożywcze. U Berlusconiego taką rolę pełniły np. wypowiedzi bagatelizujące skalę represji za czasów faszyzmu („opozycjonistów zsyłano na długie wakacje”) i przypomnienie, że komunistyczna partyzantka miała na swoim koncie także czyny haniebne. Powszechnie panujące przekonanie, że Włochy Mussoliniego były o wiele lepszym miejscem niż Niemcy Hitlera, nie istnieje w oficjalnej pamięci zbiorowej, bo idzie wbrew mitowi założycielskiemu włoskiej republiki. Gra szła o ochronę ledwo co zaprowadzonej demokracji, ale 60 lat po wojnie utrzymywanie dawnych uproszczeń wydaje się już irracjonalne; jeśli elity same nie potrafią rozstać się z niepotrzebnym mitem, zostawiają otwarte pole dla demagogów.
Berlusconi nie odznaczył się w roli dyżurnego bufona Unii Europejskiej tylko dlatego, że jako prostak mimowolnie łamał zasady poprawności politycznej i obyczajowej ku uciesze sporego odłamu męskich zwłaszcza wyborców. Wiele z lejtmotywów kolejnych trzech kampanii wynikało z proroczego wyczucia społeczeństwa telewizyjnego. Jego imperium powstało niewątpliwie dzięki szemranym układom z establishmentem politycznym lat 80. i kupowaniu urzędników, ale nie rozkwitłoby, gdyby nie był on samorodnym talentem w marketingu medialnym. Być może pierwszą i najważniejszą intuicją, jaka pchnęła go do polityki w 1993 r., było zrozumienie, że im bardziej polityka staje się spektaklem telewizyjnym na równi np. z serialami, tym bardziej reguły powiększania widowni stają się przepisem na zdobycie elektoratu.
Dziś jest to już wiedza potoczna całej klasy politycznej. Nikogo nie dziwi rola wynajętych speców od marketingu w kampaniach wyborczych i obecność speców od wizerunku w gabinetach władzy. W Polsce ludzie pokroju Michała Kamińskiego czy Jacka Kurskiego chodzą w aureoli demiurgów politycznych, kilka lat temu odejście sławetnego „spin-doctora” Alastaira Campbella z ekipy brytyjskich laburzystów uznano za bardzo poważny cios dla Tony’ego Blaira. Berlusconi zrozumiał wcześniej od innych, że w demokracji podmiotem są telewidzowie, a nie obywatele, po drugie zaś – nie potrzebuje nikogo wynajmować do pomocy.
Dzięki temu jest bardziej konsekwentny i skuteczny, stąd podszyta zazdrością irytacja jego europejskich kolegów. Owszem, pokpiwają, ale trudno uwierzyć, by się od niego nie uczyli. Musi im imponować finisz tegorocznej kampanii, kiedy centroprawica startowała z 10-punktową stratą do Unii Prodiego, a skończyła przegraną o zaledwie 30 tys. głosów. Pozornie kuriozalne obietnice Berlusconiego, jak ta, że nie będzie współżył z żoną przez dwa miesiące przed wyborami, znakomicie nadawały się do utrzymania jego ciągłej obecności w coraz bardziej płytkich i szybkich serwisach informacyjnych. Berlusconi idealnie wyczuwa konwencję obowiązującą w czasach, kiedy publicystyka telewizyjna karmi się wyłącznie krótkimi, wyrazistymi fakcikami, które da się streścić na „pasku” biegnącym u dołu ekranu. Jaki jest sposób, by telewizje mówiły o tym, że centroprawica dogania rywali, w dniu, kiedy nie wolno już publikować sondaży? Otóż wystarczy wyznać (rzecz jasna „w gronie zaufanych”, którzy zadbają o przeciek), że dzwoniło się do wielu seks-telefonów i większość pracujących tam pań zapewniła o swoim poparciu dla Forza Italia. Obecność podtekstów seksualnych tylko podwaja szansę, że wszyscy – łącznie z BBC – podchwycą newsa, a ludzie będą rozmawiać o tym przy kolacji. Do tego utrwali się wizerunek silnego, przystojnego „faceta z jajami”, który koresponduje z tak ważnymi wciąż dla Włochów stereotypami płci i obsesją na punkcie wyglądu. Analogicznym zagraniem na gruncie polskim byłoby stworzenie familiarnego wizerunku polityka, który, tak jak każdy porządny rodak, „lubi wypić”.
Czysty interes
Berlusconi jest więc w awangardzie operacji zamiany polityki na efektowny bełkot wzbogacony o balet z pióropuszem w tyłku. Nawet nieznoszący go publicyści i satyrycy, kiedy już – choć z rzadka – zostaną dopuszczeni na wizję, startują w tej konkurencji. Głośny zeszłej jesieni cykl programów „Rockpolitik”, prowadzonych przez gwiazdę włoskiej piosenki Adriano Celentano w publicznej telewizji RAI, był wyjątkowym okazem pozbawionej autocenzury kpiny z premiera i jego ekipy, ale krótkie sceny satyryczne były poutykane w gęstej wacie cukrowej starych przebojów z obowiązkową obecnością stada skąpo odzianych tancerek. Występujący tam Roberto Benigni w skeczu, którego poziom zjadliwości przyprawiłby naszą Krajową Radę o zawał, szydził: „Pan premier nie ma wcale konfliktu interesów. On ma same interesy”.
Sławny komik dotknął istoty najważniejszego patentu Berlusconiego na wielokrotne sukcesy wyborcze. Od chwili pierwszego pojawienia się w polityce („wejścia na boisko” – jak sam lubi mawiać) pod koniec 1993 r., Berlusconi grał na strunie antypolityki. Doskonale wtedy wyczuł, że po ponad roku opada wielkie napięcie rewolucji, jaką dokonywali prokuratorzy spod znaku „czystych rąk”. W ciągu parunastu miesięcy antykorupcyjna miotła dosłownie unicestwiła większość dotychczasowych partii i struktury władzy, okrzyknięte szybko I Republiką. Oprócz satysfakcji na widok możnych tego świata gnijących w celach z narkomanami, przyniosło to jednak paraliż zwyczajnego życia w kraju. Ludzie zaczęli pragnąć spokoju, zapewnienia, że teraz wszyscy już są czyści i dobrzy. Najmniej tknięta przez tę rewolucję postkomunistyczna lewica nie zrozumiała tego w porę i pozwoliła, by Berlusconi, zebrawszy m.in. resztki po nieboszczce chadecji, zaproponował nowej, II Republice „nową jakość”, czyli wolnego od uwikłań przedsiębiorcę. Nigdy nieuczestniczący w skostniałym teatrze dotychczasowej polityki, mówił o konkurentach: „oni już byli”. I powtarza to z dobrym skutkiem do dziś, choć przez 12 lat zdążył – wydawałoby się – bez reszty unurzać się w polityce jak Andrzej Lepper, który na szczęście nie ma jeszcze własnej telewizji. Jednak pochodzący z tamtej kampanii komunikat antypolityczny potrafi się odnawiać ze zdumiewającą świeżością. Dlatego między innymi 50 proc. wyborców lekceważy jaskrawy konflikt interesów magnata telewizyjnego stanowiącego prawo medialne. Nadal nie widzi w nim polityka z biznesowym zapleczem. Druga połowa elektoratu widzi zaś przestępcę, szarlatana i powód do wstydu.
Amerykański politolog, eksdoradca prezydenta Billa Clintona Charles Kupchan, zwraca uwagę, że włoski elektorat – tak jak w USA – osiągnął stan skrajnej polaryzacji, a dwie główne siły polityczne traktują siebie jak śmiertelnych wrogów, odmawiając wzajemnego uznania racji. W Ameryce i we Włoszech nie ma właściwie żadnej przekonującej odpowiedzi na pytanie, jak skleić z tych dwóch połówek jedno ciało obywatelskie. Tym bardziej że były premier, aby dalej istnieć, będzie musiał przejść od nazywania swoich przeciwników „fiutami” do coraz cięższych inwektyw.
Paweł Bravo jest dziennikarzem i tłumaczem. Był m.in. redaktorem działu angielskiego tygodnika „Forum”, pracował także w Fundacji Batorego, a przy Okrągłym Stole był asystentem rzecznika prasowego strony solidarnościowej.