.... dla mnie trudny. I to nie ze względów materialnych ale emocjonalnych. Marzenia o podróżach musiałam czasowo zawiesić na kołku, bo aby gdziekolwiek pojechać potrzebne były pieniądze. Potem nagle spadło na mnie kilka osobistych nieszczęść - w jednym roku śmierć mamy, dziadka i kilkumiesięcznego bratanka. W pracy nie przedłużono mi umowy, chociaż początki miałam błyskotliwe i byłam nabytkiem rokującym spore nadzieje. Nagle zostałam sama jak palec i nawet nie mogłam się wypłakać mamie na kolanach. Wtedy zupełnie nieoczekiwanie zatelefonowała do mnie koleżanka ze studiów Maryla. I to skąd? Z Włoch, z Neapolu. Nawet nie musiała mnie namawiać, sama się pchałam żeby do niej dołączyć. Pieniądze na wyjazd dała mi babcia, załamana po śmierci jedynej córki a teraz żegnająca ukochaną wnuczkę.
Z trzydziestu godzin w autobusie większość spędziłam z nosem przylepionym do szyby. Austria, Wlochy... Te kraje znałam jedynie z mapy. Z autostrady niewiele było widać ale mnie wystarczała sama świadomość.
Dzisiaj, pisząc te słowa uświadamiam sobie, że moje ówczesne patrzenie na świat było wręcz dziecinne. Życie powolutku wstawiało mnie na bardziej dorosłe tory. Zaczęło właśnie we Włoszech.
Po przyjeździe do Neapolu okazało się, że rodzina do której jechałam, właściwie już mnie nie potrzebuje. Znaleźli sobie kogoś innego, mówiącego po włosku. Zostałam tam dwa dni, podczas których moi „nowi właściciele” zastanawiali się, co ze mną zrobić? Wieczorem, drugiego dnia mojego pobytu we Włoszech zostałam „przekazana” ich dalekiej kuzynce Franczesce. Bóg mi świadkiem, że Franczeska nie potrzebowała niczyjej pomocy, ani w domu ani przy dzieciach. Mieszkała bowiem w małym mieszkanku (jak na włoskie warunki oczywiście) miała dwóch synów i nie pracowała zawodowo. Dodatkowo nie miała pieniędzy, gdyż była w trakcie rozwodu. Bardzo zresztą tego rozwodu nie chciała ale jej mąż, z tego co udało mi się zrozumieć, znalazł sobie młodszą wersję „Franczeski”, a alimentów na tę starszą i dzieci jeszcze nie zaczął płacić. Więc ona mi również nic prawie nie płaciła. Jej zdaniem było to fair. Miałam przecież gdzie mieszkać i co jeść. Nie miałam też wiele do roboty, a jak zostawałam z dziećmi, wystarczała im telewizja.
Ale miało mieszkanie u Franczeski swoje dobre strony. Przede wszystkim poznałam prawdziwą włoską kuchnię. Bo Franczeska, pomimo iż większość czasu spędzała na pielęgnowaniu i eksponowaniu swojej urody (musiała przecież niedługo rozpocząć polowanie na nowego i to bogatego męża) to dla swoich dwóch synów gotowała codziennie prawdziwe włoskie obiady. Gdyż dla Włoszki, szczególnie tej z Południa, syn jest radością życia, oczkiem w głowie, osobą specjalnej troski i to bez względu na wiek.
2
Dotyczy to w takim samym stopniu kilkuletnich brzdąców jak i trzydziestokilkuletnich byków. O Madonna mia!
Po kilku tygodniach egzystowania u Franczeski doszłyśmy do wspólnych wniosków. Jej nie stać na luksus utrzymania mnie, mnie nie stać na luksus pracowania u niej za darmo. W ten sposób trafiłam do Fiorelli. Fiorella dysponowała przestronnym mieszkaniem z portierem oraz sześcioletnim synkiem Alessiem i mężem Fabiem. O obydwu bardzo dbała, moimi rękami oczywiście.
Fiorella była przeciwieństwem pulchnej, wylewnej i spontanicznej Franczeski. Chuda, małomówna, traktująca mnie jak użyteczne urządzenie w jej wygodnym mieszkaniu. Nie wymagała jednak cudów a moim najważniejszym zadaniem było zajmowanie się Alessiem, by Fiorella mogła zajmować się swoim mężem Fabiem.
Do roboty nie miałam wiele. Alessio chodził do ichninej zerówki i nie było go w domu do godziny 17-tej. Potem jedzenie, obowiązkowo telewizja, jakieś gry i do łóżka, bo przed siódmą rano już musiał z Fiorellą jechać do szkoły. Na weekendy cała rodzinka często wyjeżdżała, więc miałam dla siebie sporo czasu. Pomimo tego nie mogłam wychodzić z domu, oprócz wyznaczonych dni i godzin. Wtedy dopiero poczułam, co znaczy samotność. Jedyną osobą, którą znałam w Neapolu była Maryla. Ale i ona pracowała u włoskiej rodziny i kontakt z nią był ograniczony. Czasami telefonicznie. No i podczas cotygodniowego wychodnego. Spacerowałyśmy wtedy deptakiem nad Zatoką Neapolitańską. Było to ulubione miejsce niedzielnych spotkań pań, pracujących we włoskich domach. Tam też usłyszałam kilka różnych historii o wyzysku „polskiej” siły roboczej. O tym, że niektóre dziewczyny pracowały po siedem dni w tygodniu za kilkaset lirów. Na przykład Anna spod Lublina codziennie musiała sprzątać piętowy dom, i to z odsuwaniem wszystkich łóżek i szafek, podczas gdy właścicielka patrzyła jej na ręce i udowadniała, że niemożliwe jest możliwe.
To były historie z typu „łagodnych”. Ale zdarzały się i te „hardcorowe” kiedy Polkom odbierano paszporty, straszono je deportacją, zabraniano kontaktów z rodziną i oczywiście nie płacono za pracę. Nielegalny pracownik, niestety, nie ma wielu praw a taka była wtedy sytuacja Polek we Włoszech.
Ja jednak nie musiałam, jak większość tych pań, pracować na rodzinę w Polsce by miała co do gara włożyć, więc po pół roku zaczęłam powoli pakować manatki. Fiorella mnie specjalnie nie zatrzymywała. O nową pomoc domową na lokalnym rynku pracy nie było trudno. Wystarczyło popytać wśród znajomych czy pójść na jeden z lokalnych „piazza”, gdzie odbywał się swoisty targ kobiet do pomocy w domu z Polski.
A propos „piazza”. To właśnie na piazza Garibaldi wydarzyła się jedna z zabawniejszych historii. Generalnie miejsce to raczej nie cieszy się najlepszą sławą. Trzeba uważać nie tylko na portfele ale i na torebki, na które namiętnie polują młodzieńcy na skuterach
3
zwanych piaggio. A jak złapią łup to nie puszczają. Potrafili wlec za sobą kobietę nawet kilkanaście metrów i to zwykle ona rezygnowała z walki o swoje mienie.
Piazza Garibaldi był też największym targowiskiem Neapolu. Można tam było kupić wszystko, czego dusza zapragnie. A ja zapragnęłam torebki z miękkiego, brązowo-zielonego zamszu. – Tu się trzeba koniecznie targować – pouczyła mnie bardziej obyta z miejscowymi zwyczajami koleżanka. No i zaczęłam się targować. Po włosku oczywiście choć język znałam raczej „poco – poco” czyli bardzo słabiutko. Ale targowałam się zawzięcie do czasu aż Maryla mnie kopnęła i stwierdziła, żebym przestała, bo sprzedający proponuje już niższą cenę i teraz ja ją podbijam. Torebkę jednak kupiłam w dobrej cenie. Mam ją do dzisiaj.
Z perspektywy czasu mój „włoski epizod” wspominam mile. Wycieczki nad Zatokę, do Pompei, Sorento... Sylwester i Nowy Rok 1992/93 wprawdzie samotny, bo Fiorella z rodziną pojechali na narty w Alpy, ale za to z widokiem na Wezuwiusza i statki w zatoce wybuchające tysiącem sztucznych ogni. Tego się nie zapomina...