Padwa, choć nie tak okrzyczana jak Florencja czy Wenecja, jest aż nadto godna uwagi podróżnego
Spacer po niej należy jednak zacząć nie od pięciogwiazdkowych dzieł sztuki, lecz od pewnej kawiarni.
REKLAMA Czytaj dalej
Hemingway napisał o tym mieście bardzo celnie, nawet jeśli nieściśle. W powieści "Za rzekę, w cień drzew" pułkownik Cantwell w drodze do Wenecji mija Padwę, rozmawiając leniwie z kierowcą jeepa. "Proszę spojrzeć – odezwał się kierowca – czy to most, czy pensjonat, wszędzie gruzowisko na pół mili. – Morał jest z tego prosty – odpowiedział. – Nie buduj domu ani kościoła, a tym bardziej nie wynajmuj Giotta, by namalował freski, jeśli dom czy kościół nie są oddalone od mostu o mniej niż pół mili".
Nieścisłość w tym, że freski w kościele Eremitani, zburzonym podczas alianckiego nalotu w 1944 roku namalował w XV wieku Mantegna, a nie Giotto. Capella degli Scrovegni, w której murach pracował półtora wieku wcześniej ten ostatni, stojąca tuż obok przerzuconego przez kanał mostu, ocalała. Kogo jednak prócz pedantycznych historyków sztuki obchodzą takie błędy? Spoistości prozy Hemingwaya nie zaszkodzą, a do przewodnika po mieście zdołamy zajrzeć sami. Liczy się celność spojrzenia pisarza i umiejętność ujęcia w dwóch zdaniach tego, jak ostatnia wojna przemieniła oblicze Padwy.
Cały obszar od dworca kolejowego do ścisłego centrum to zabudowa powojenna: widma kościołów, pałacyku i bram obronnych blakną na zachowanych przedwojennych zdjęciach. Na szczęście ocalał dawny rynek, centrum i południowa część miasta – to wystarczy, by Padwa, choć nie tak powszechna w standardowej ofercie biur podróży jak Florencja czy Wenecja, była aż nadto godna uwagi podróżnego. Ale też każdy, kto usiłuje przemierzyć północne Włochy, rychło zdaje sobie sprawę, że wszelkie marszruty są na nic, tak czy owak nie starczy życia, by wszystko obejrzeć.
Z Padwą jest o tyle łatwiej, że od Wenecji, zalewanej przez tłumy, dzieli ją zaledwie pół godziny pociągiem, autobusem czy samochodem. Niewiele więcej od Mediolanu, Werony, Bolonii, Mantui. To jeden z włoskich węzłów, toteż bywali tu bez mała wszyscy, którymi szczyci się ten kraj. Niektórych zapraszano: Donatellowi rada miejska ofiarowała dom tuż przy katedrze pod wezwaniem św. Antoniego i rzeźbiarz mógł, nie wychodząc z sypialni, śledzić z okna, jak postępują prace nad cokołem odlanego przezeń konnego posągu Gattamelaty, pierwszego wśród kondotierów. "Gattamelata" to tyle co "miodowy kot" i trzeba było geniuszu rzeźbiarskiego, by w twarzy dowódcy najemników odkryć kocią miękkość, przebiegłość, grozę i wdzięk.
Spacer po Padwie wypada jednak zacząć nie od pięciogwiazdkowych dzieł sztuki, na które i tak zabraknie nam czasu, lecz od kawiarni, należącej do włoskiej Wielkiej Trójki przybytków z filiżanką w herbie. Dwa pozostałe to oczywiście "Caffe Greco" na rzymskiej via Condotti i "Florian" na placu św. Marka w Wenecji. A padewska "Pedrocchi" ma nie mniej wyznawców, a symbolicznych uroków i znaczeń bodaj czy nie więcej. Ostatecznie samo położenie – vis-a-vis uniwersytetu, drugiego w świecie pod względem starszeństwa (1222 r.) – zobowiązuje do roli oazy wolności myśli i poszukiwań. Neoklasyczny fronton z marmurowym portykiem też nieuchronnie zwraca nasze myśli ku Grecji, filozofom i debacie. Na piętrze mieszanina stylów i wzorów, pokoje w stylu "orientalnym", "egipskim" i "rzymskim", mnóstwo kiczu – choć w dobrym gatunku – i też aluzja, gdyby chcieć się jej dopatrzyć, do cenionej nade wszystko wolności wyboru. Ostatecznie nie przypadkiem właśnie tu, w "Pedrocchi", w latach 40. XIX wieku dojrzewał bunt dwudziestoletnich brodaczy przeciw panowaniu Metternicha i Habsburgów, co przyniosło zryw, dwie malownicze wojny, wyzwolenie i zjednoczenie Włoch.
Wiek XX też przyniósł dwie wojny, znacznie mniej malownicze – na ścianie jednej z sal na parterze upamiętniono to niewielką srebrną plakietką, w miejscu, gdzie seria kul z partyzanckiego rozpylacza wbiła się w tynk. Na przeciwległej ścianie tabliczka z brązu i cytat z "Pustelni Parmeńskiej". Tak, Stendhal też tu siadywał. Pewnie zamawiał niektóre z miejscowych koktajli: 2/3 espresso i sporządzoną nie z barmańską, lecz aptekarską precyzją mieszankę kilku likierów.
Jeszcze jeden łyk i wraca nam energia, potrzebna, by zrobić kolejne okrążenie po wąskich uliczkach. Przy grobie świętego Antoniego w głębi katedry setki, jeśli nie tysiące wyznań oddania, wdzięczności i fotografie jak reportaż ze złomowiska: pogruchotane samochody, motocykle, rowery, których właściciele wyszli z wypadku bez szwanku, choć na dobrą sprawę nie mieli na to szansy.
I dopiero teraz, na koniec, można ruszyć w stronę kościoła Eremitani i Capella degli Scrovegni. Ważne, by zachować tę kolejność: najpierw obejrzeć ścianę, która jest jak skóra śnieżnej pantery – w białym tynku umocowano gdzieniegdzie kruche fragmenty, nieliczne kostki z fresku Mantegni, odsiane z gruzów po bombardowaniu. A potem przejść niespiesznie dwieście metrów do Scrovegni, gdzie siedemset lat temu Giotto malował Joachima i Annę na tle nasyconego błękitu, rozpoczynając jakby od niechcenia wielką przygodę europejskiego malarstwa.
Piotr Wail/31.01.2008