Wydaje mi się, że jesteś trochę zdziwiona
tym, że pozostaję tu obojętny,
tak jakbyś nic nie mówiła,
prawie tak, jakbyś nic nie powiedziała.
Zakochałaś się i co z tego, co z tego, że bez nadziei?
Ja z tego powodu teraz musiałbym cierpieć?
Z powodu dumy i seksu?
A tymczasem nie czuję nic,
żadnego bólu,żadnego napięcia, żadnych emocji,
żadnego cierpienia...
Kiedy byłaś niezdecydowana wybierając
pomiędzy objęciem mnie, a życiem,
pamiętasz moje uporczywe milczenie
kiedy ty zazdrośnie wierzyłaś w nieistniejące kochanki...
Wtedy już wyczuwałem, że jest coś, co mi umyka,
taka delikatna, subtelna zbieżność
ze zbytnią niecierpliwością dziecka...
Nic nie czuję, teraz nic,
żadnego bólu,żadnego podniecenia, żadnych emocji,
żadnego cierpienia...
Szkło nie zostało rozbite kamieniem,
ale rękami doświadczonego samochwały, aprobatą,
żeby czuć się ważnym nie zastanawiając się dla kogo?
Wszystkie te złe spojrzenia, które rzucałaś
były ziarnem rozdmuchanym wiatrem...
Straciłaś coś...
i ja oziębłem, i oziębłem...
I nie czuje nic, teraz już nic...
...mniej więcej o to chodzi? może ktoś ma lepszy pomysł?
:)