a oto ten artykul:) :
Marek Magierowski: Stany Zjednoczone Europy idą do lamusa
Przy dźwiękach “Ody do radości” w Brukseli odbył się pogrzeb idei europejskiego państwa federalnego. Szczytna idea utonęła w morzu partykularnych interesów. Niektórzy mogą to uznać za dopust boży, ja będę się upierał, że innego scenariusza być nie mogło i dobrze się stało - pisze zastępca redaktora naczelnego “Rzeczpospolitej”
W gmatwaninie skomplikowanych wzorów na obliczenie siły głosów w Radzie Unii Europejskiej, wśród pierwiastków i “narzędzi blokujących”, zaniknął gdzieś główny rezultat ubiegłotygodniowego szczytu w Brukseli: ostateczne pożegnanie z ideą Unii jako superpaństwa.
Konstytucja UE nie będzie już ani konstytucją, ani nawet traktatem konstytucyjnym, lecz po prostu kolejnym traktatem. Błękitny sztandar z dwunastoma gwiazdkami pozostanie jedynie nieoficjalnym symbolem Unii, podobnie jak hymn zapożyczony od Ludwika van Beethovena. Nie będzie wspólnego ministra spraw zagranicznych, a tylko wysoki przedstawiciel, co de facto oznacza, że niewiele w tej dziedzinie się zmieni (poza stworzeniem osobnego unijnego korpusu dyplomatycznego, ale akurat w mnożeniu stołków dla biurokratów Unia była zawsze wyjątkowo sprawna). Będzie także prezydent UE wybierany na 2,5-letnią kadencję, do którego to stanowiska już ustawiła się kolejka chętnych. Zasada wyboru jest prosta: im bardziej nienawidzą cię wyborcy w twoim własnym kraju, tym większe masz szanse na tę atrakcyjną posadę. Minimum odpowiedzialności i maksimum splendoru: oto w czym gustują tacy czempioni eurosalonów jak Guy Verhofstadt czy Jean-Claude Juncker.
Francuska gęsia skórka
Przywódcy państw UE coraz rzadziej wspominają o Stanach Zjednoczonych Europy, a coraz częściej cynicznie wykorzystują forum unijne dla celów własnej polityki wewnętrznej. Jeżeli ktoś spodziewał się np., że Nicolas Sarkozy będzie bardziej solidarny z krajami “nowej Europy” niż jego poprzednik, musiał przeżyć spore rozczarowanie. Sarkozy wywalczył skasowanie zapisu o nieskrępowanej konkurencji w Unii z tekstu traktatu i nawet specjalnie nie ukrywał, że chodziło mu o obronę interesów galijskich koncernów. Tyle zachodu wyłącznie po to, żeby francuski jogurt pozostał francuskim jogurtem.
Gordon Brown, namaszczony na nowego premiera Wielkiej Brytanii, w piątek trzykrotnie dzwonił do Tony’ego Blaira, domagając się bezkompromisowej obrony owego punktu. Niestety, Blair najwyraźniej bezkompromisowy nie był, bo przegrał tę batalię. Wprawdzie gwarancje wolności gospodarczej znajdują się w kilku innych miejscach dokumentu, ale wydźwięk antyrynkowej szarży Sarkozy’ego był bardzo znamienny i na pewno dotarł do wyborców nad Sekwaną. Szczególnie tych, którzy na słowo globalizacja reagują prawdziwie francuską gęsią skórką.
Inny z kolei sygnał dotarł do wyborców w Niemczech. Dla wielu z nich Angela Merkel była dotąd niedoświadczoną, pozbawioną zdolności przywódczych Ossi, nieradzącą sobie z utrzymaniem w ryzach wielkiej koalicji CDU - SPD. Ze szczytu w Brukseli wraca już zupełnie inna Merkel: Miss Europa, jak nazwały ją niektóre gazety, nowa Żelazna Dama, twarda negocjatorka, która uratowała Unię przed katastrofą. Sukces pani kanclerz w Brukseli bezpośrednio wpływa na jej pozycję w Berlinie, gdzie silny, charyzmatyczny przywódca, liczący się na scenie światowej, to wielki atut w partyjnej walce o głosy elektoratu. Nikt już nie będzie sobie robił żartów z fryzury Bundeskanzlerin.
Z kolei wspomniany Tony Blair był przez lata mistrzem lawirowania między proeuropejską retoryką a gustami eurosceptycznych wyborców na Wyspach. Z jednej strony z uśmiechem na ustach poklepywał po plecach unijnych kolegów, perorował o swoim wielkim zaangażowaniu w reformowanie Wspólnoty, z drugiej zaś robił wszystko, by londyńskie brukowce nie miały okazji oblać go błotem za “kapitulację wobec socjalistycznych zakusów Brukseli”. W Wielkiej Brytanii większość mediów maluje Unię jako nienasyconego potwora, który najpierw przeżera pieniądze podatników, a potem wypluwa z siebie masę bzdurnych przepisów. Przy takim nastawieniu opinii publicznej trudno być zwolennikiem federacji czy ściślejszej Unii.
Żółte widmo
I tak oto szczytna idea europejskiego superpaństwa utonęła w morzu partykularnych interesów państw i ich przywódców. Niektórzy mogą taki rozwój wydarzeń uznać za dopust boży, ja jednak będę się upierał, że innego scenariusza być nie mogło i stało się dobrze, że Stany Zjednoczone Europy odchodzą do lamusa jako projekt groteskowy i intelektualnie pokraczny.
Niektórzy jednak (Romano Prodi) trzymają się tej idei kurczowo, licząc, że bardziej zintegrowana Europa uratuje ich polityczne kariery. Wieszczą niepowstrzymaną ekspansję Chin i Indii, w obliczu której Stary Kontynent musi być silny i zwarty, gdyż w przeciwnym wypadku czeka go nieuchronna klęska. Bez konstytucji i flagi, bez wspólnego ministra spraw zagranicznych, wspólnego prezydenta i bez 10 tysięcy nowych stanowisk urzędniczych Europa nie poradzi sobie w rywalizacji z Chińczykami i Hindusami.
Można wymyślać jeszcze różne powody, dla których Unia powinna być jednolitym organizmem państwowym, ale akurat argument globalizacyjny jest wykorzystywany najczęściej. To dziwne, bo niezwykle łatwo go obalić. Rosnąca potęga Azjatów nie zasadza się na geograficznej wielkości, także kryteria demograficzne nie są najważniejsze. Chiny i Indie rozwijają się szybciej niż kraje Unii Europejskiej, bo postawiły na kapitalizm.
Chińscy komuniści tępią wolność słowa, ale konsekwentnie poszerzają obszar wolności gospodarczej. Hasło “bogaćcie się” stało się mantrą młodych Chińczyków. W tym samym czasie niemiecki piekarz potrzebuje ośmiu różnych zezwoleń, by otworzyć piekarnię. A niemiecki informatyk nie może naprawiać komputerów, jeśli nie zapisze się do odpowiedniego cechu.
Mieszkaniec indyjskiego stanu Uttar Pradesz może bez zbędnych ceregieli zatrudnić się w Pendżabie, ale poznaniak, by pracować w Wiedniu, musi wystąpić o łaskawą zgodę władz Austrii. Firma z Szanghaju może przejąć firmę w Nankinie, ale gdy niemiecki E.ON chciał kupić hiszpańską Endesę, rozpętała się wojna na śmierć i życie między Madrytem a Berlinem.
Dziwnym trafem ani Szwajcaria, ani Norwegia nie pchają się do Unii Europejskiej, drżąc przed chińskim smokiem i indyjskim słoniem. Obu krajom wystarczą umowy o wolnym handlu z krajami UE, mimo że same są małe i niezbyt ludne. Z kolei Japończycy jakoś nie proponują Korei Południowej czy Filipinom stworzenia politycznej unii, by stawić czoła chińskiej nawale. Nie zawracają sobie głowy takimi mirażami. Nie wymyślają kolejnych paragrafów Konstytucji Dalekiego Wschodu, bo są zbyt zajęci podpisywaniem handlowych kontraktów z pekińskimi biznesmenami.
Jak się mają deklaracje do integracji
Europa może w istocie pozostać w tyle za Azjatami, nie dlatego jednak, że nie jest jednolitym ciałem, tylko dlatego, że broni się rękami i nogami przed wolnym rynkiem. Nie pozwala Europejczykom rozwinąć skrzydeł, tłamsi ducha przedsiębiorczości. Ciekawe, że w ostatnich latach największe zasługi dla integracji Europy położyli nie Chirac, Schröder czy Prodi, lecz kilku urzędników Komisji Europejskiej, którzy w pocie czoła rozbijali monopole narodowych linii lotniczych i koncernów telekomunikacyjnych. Jeśli Europa jest dzisiaj bardziej zintegrowana niż dziesięć lat temu, to właśnie dzięki tanim przewoźnikom i szybkim łączom internetowym, a nie mdłym politycznym deklaracjom.
Nie mam nic przeciwko temu, by francuski jogurt pozostał francuski, jeżeli taką wolę wyrażą wyborcy pana Sarkozy’ego. Skoro pani Merkel nie chce otworzyć niemieckiego rynku pracy, licząc na wdzięczność współobywateli, to jej sprawa. Jeśli kilka krajów (w tym, niestety, także Polska) broni się przed zliberalizowaniem rynku pocztowego - trudno, jakoś to wytrzymam, tym bardziej że z usług pocztowych korzystam rzadko.
Nie wytrzymuję już jednak tego nieustannego mamienia Europejczyków wizją głębszej politycznej integracji, która miałaby nas jakoby uratować przed zagrożeniami globalizacji. Ja się globalizacji nie boję i jako pełnoprawny obywatel Europy nie życzę sobie, by ktoś mnie przed nią chronił.